Spis treści

 

- Był wysoce partyjny w zakładzie - mówi jego żona Janina. - Z racji stanowiska. Pił także z racji tej pracy.

Każdy dzień w chłodniach z półtuszami zaczynał od setki wódki. Któregoś roku w Wielki Piątek koledzy przynieśli go z pracy po zakładowym jajeczku.

W sobotę rano żona przygotowała święconkę i umyła męża z wymiocin.

- Może byś poszedł podleczyć się trochę do miasta - burknęła zaczepnie.

- Odsuń się, kobieto - powiedział. - Rzuciłem picie.

Już nigdy w życiu nie wziął alkoholu do ust. Potrafił postawić kolegom flachę i nie pić.

Miesiąc później zaczął puchnąć. Jednego dnia rano włożył portki, a wieczorem już nie mógł ich ściągnąć. Położył się na plecach, a żona z córką rozcięły nogawki na szwach. W szpitalu ściągnęli z niego 20 litrów wody. Trafił na dializy.

Grzegorz Blecharczyk, zapalony żeglarz, tenisista i narciarz, latami lekceważył swoją niewydolność nerek. To bardzo paskudna i podstępna choroba, nie boli, ale nieprzerwanie postępuje. Na dobre dopadła go, kiedy był na nartach w Alpach. Nawet jednego dnia nie wyszedł na deski.

Kasłał, a w płucach chlupała woda, jakby zachłysnął się w kąpieli. Topił się, puchł i czuł, że gaśnie. On też trafił na dializy.

- Dializowani ludzie są bardzo smutni - mówi Grzegorz Blecharczyk. - Wiecznie głodni i spragnieni. Byle jakie, zasrane życie. Słabość organizmu niszczy wolę życia, a nie daj Boże w rodzinie zaczyna szwankować... Tragedia. Najlepsze związki się rozpadają. I z seksem do bani, bo nerki nie produkują testosteronu.

***

Kiedy pytam sędziego Grzegorza Blecharczyka o najbliższych ludzi, wymienia ojca, matkę, lekarza i masarza Grzegorza Janika - swojego bliźniaka, z którym podzielił się nerkami od jednego dawcy.

- Co dwa miesiące muszę być w Warszawie na badaniach - mówi. - Wszyscy mi współczują, bo z Sanoka to 380 kilometrów w jedną stronę, a ja za każdym razem nie mogłem się doczekać wyjazdu, bo tęskniłem za Grzesiem. Kochałem go zwyczajnie. Lubiłem wpadać do niego do Karczewa i słuchać jego paplaniny o niczym. O wędkowaniu, gotowaniu, podrobach i garmażerce.

- Bo u nas normalny polski dom - tłumaczy Janina Janik, żona pana Grzegorza. - Mnóstwo ludzi się przewija i z każdym trzeba coś zjeść. Lekarz mi mówił, że jak będę mężowi obierała mandarynkę, to połowę mam zjeść sama. Kiedy mój w życiu nie zjadł mandarynki! Mięśnie się jadło. A jak już było nagotowane, tyle zachodu, to miał sobie odmawiać? Jak smaku na zupę na cały tydzień narobił, potem wyjmował wołowe z garnka, to jak gnata ostrym nożykiem nie oskrobać, nie zjeść z chrzanem i chlebuśkiem razowym? Lubił się nawbijać, uzupełnić. Potem trzymał się za brzuch, stękał, sapał, ale był szczęśliwy.

Po przeszczepie nerki Grzegorz Janik nie pracował. Był na bezrobociu, potem na rencie. Kiedy żona i córka wychodziły do pracy, gotował, piekł, smażył, robił salcesony na własne potrzeby. Żył nadzieją, że po kolejnej rozprawie jego jedyny, ukochany syn zostanie oczyszczony z zarzutów i wyjdzie na wolność. To trzymało go przy życiu.

Chłopak miał 23 lata, kiedy w grudniu 1998 roku po raz drugi w życiu trafił za kraty. Dostał wyrok z siedmiu artykułów kodeksu karnego, w tym za udział w zorganizowanej grupie przestępczej o charakterze zbrojnym i rozbój z użyciem niebezpiecznego narzędzia. W trakcie jednego z napadów zamordowali kierowcę białoruskiego tira. Młody Janik dostał 25 lat.

- Tego psychika męża nie wytrzymała - mówi Janina Janik. - Załamał się. Wtedy jeden jedyny raz w życiu widziałam, żeby płakał. Bo nawet jak matka i ojciec mu zmarli, nie płakał. Straszny cios i przez to nastąpił odrzut. Przeszczepiona nerka może działać dziesięć lat, a u mojego Grześka wytrzymała tylko cztery. Bo od kobiety.

- U Grzegorza Blecharczyka już siedem lat dobrze pracuje - mówię.

- Bo on mało co je, a dla mojego za słaba była. A u syna chyba źle z głową zaczęło się dziać. Chciał MP3, bo uczy się języków. Kupiłam, to powiedział, że walnie o ścianę, bo bez radyjka.

- Jak pierwszy raz poszedł siedzieć - pytam - ojciec go sprał?

 

- Mąż nigdy nie bił. Podchodził pedagogicznie.

Kiedy Sąd Najwyższy nie oczyścił chłopaka z zarzutów, tylko zmniejszył mu wyrok do 15 lat, kiedy odrzucona została kasacja wyroku i skarga do Trybunału w Strasburgu, Grzegorz Janik stracił chęć do życia.

- Nie miał tyle czasu - Grzegorz Blecharczyk wyciera oczy. - Wiedział, że już nigdy nie zobaczy syna na wolności. Gasł w oczach. Z rozpaczy. Z poczucia krzywdy. Nawet z domu przestał wychodzić.

W listopadzie zeszłego roku, po trzech miesiącach pobytu w szpitalu, w płucach ciągle zbierała się woda i ropa. Lekarze wycenili go na dwa tygodnie życia i wypisali ze szpitala.

- A grono ludzi chciało go odwiedzić - mówi Janina Janik - to zrobiłam swoje 51. urodziny. Bardzo dużo Grzesio jadł, bo strasznie był po tym szpitalu wychudzony. Odsuwałam od niego śledzie, galaretkę z nóżek, tatara, a on wszystko wrzuca i jeszcze całego sprite'a gazowanego dwa litry wtrąbił. On tak lubił gazowane, żeby mu się tak dobrze odbiło. Po męsku, solidnie, od dołu. A jemu wolno było szklankę na dobę. Kurde! Mówią mi, że bliski koniec, to jeszcze chłop ma se nie pojeść.

Umarł sześć dni później.

***

Syn nie przyjechał na pogrzeb ojca. Jeszcze ma ponad sześć lat do odsiedzenia. Matka nie chciała, żeby szedł za trumną z obstawą i w kajdankach.

- Jeszcze mi taki wstyd w Karczewie potrzebny - mówi Janina Janik. - A teraz będzie podawał siostrzeńca do chrztu, też zaocznie, tylko muszę zaświadczenie wziąć z kościoła i z więzienia, że praktykujący katolik. Żeby nie gadali, że ateista. 1

*****

W Polsce żyje około 10 tysięcy osób z przeszczepionymi organami, w tym 500 osób po transplantacji serca.

Rocznie w wypadkach drogowych ginie 8 tysięcy osób, drugie tyle umiera na choroby mózgu. Gdyby tylko od połowy z nich udało się pobrać narządy, można by uratować wszystkich ludzi czekających na przeszczepy. A tak umiera co trzeci z nich - 1000 osób rocznie.