Spis treści

Gazeta Wyborcza Duży Format

 

 

 

 

Uśmiech rekina

Jacek Hugo-Bader


Dwaj mężczyźni długo stoją przytuleni w strugach deszczu. Starszy przykłada ucho do piersi młodszego i słucha. Serce jego syna bije w piersiach obcego mężczyzny. - Artur? - szepcze do Kazika. - Tu jesteś, synku. Strasznie tęskniłem

 Para pierwsza. Wybrany syn

Moi Najukochańsi. Czuję się dobrze. Odczuwam tylko ból rany na mostku, ale to normalne. Wyniki badań mam bardzo dobre. Serduszko, które dostałem 36 dni temu, pracuje elegancko. Wyciągnęło nadmiar płynu z organizmu. Wraca dobre krążenie. Z nóg zniknęła martwa skóra. Odzyskałem własny rytm nadkomorowy serca - 60 uderzeń na minutę. Jeszcze nie pojawił się własny przedsionkowy rytm zatokowy. No a teraz sprawy związane z moim dawcą.

13 maja 93 roku, czwartek, godzina 10. Jestem proszony na świetlicę. Idę. Podchodzi do mnie pani w żałobie, podaje mi rękę i przedstawia się jako siostra dawcy. Wręcza mi 11 czerwonych róż. Witamy się bez specjalnych czułości. Napięcie duże. Cały drżę, ona też. Płacząc pyta mnie, jak się czuję. Ja wyrażam jej współczucie z powodu śmierci brata i składam podziękowania za obdarowanie mnie sercem. Napięcie ogromne. Siadamy przy stoliku, bo moje nogi zaczęły się uginać.

Rozmawiamy około dwóch godzin. Szybko przeszliśmy na ty. Na jej prośbę uznaliśmy się za rodzeństwo. Wyściskaliśmy się, wycałowaliśmy. Staliśmy się bardzo sobie bliscy. Nie wiem, jak to jest możliwe w dwie godziny? Nie mam wątpliwości, że jej intencje są bardzo szlachetne.

Powiedziała mi wszystko o śmierci swojego brata Artura Chraściany, który w grudniu ukończyłby 20 lat. Dała mi dwa jego zdjęcia. Pierwsze, jak był żywy. Bardzo ładny chłopak. Drugie w trumnie, przy grobie, w otoczeniu rodziców, rodzeństwa, kwiatów. Pochodzą z Brennej w Beskidzie Śląskim. Chyba są góralami. Ona mieszka w Katowicach. Ma 12-letniego syna i trzyletnią córkę. Do tej pory rodzice zmarłego o jej decyzji nie wiedzą.

Na koniec dała mi zagraniczną bombonierkę zapakowaną w papier w czerwone serduszka i małego słonia wykonanego z jakiegoś szlachetnego drewna. Pożegnaliśmy się, bo byłem bardzo zmęczony. Emocje rozdygotały mnie całego, ale byłem wyjątkowo szczęśliwy.

Na odwrocie zdjęcia Artura było napisane: »Twój dawca Artur. Lat 19. Nigdy nie staraj się zrozumieć wszystkiego, bo wszystko stanie się niezrozumiałe”. Na odwrocie zdjęcia z rodziną: »Kocham Cię tak samo jak Artura - Grażyna «. Tyle o mojej nowej, bardzo mi bliskiej siostrze Grażynie Konieckiej, lat 37. Tak jak Ty skończyła pedagogikę specjalną i tak jak Ty uczy dzieci upośledzone umysłowo. Lubi wyszywać, haftować, malować. Prosiła, żebym już nigdy nie dziękował za serce brata, które mi podarowała. Wystarczy jej, że to serce żyje. Jej dzieci nazywają mnie wujkiem, chociaż nigdy mnie nie widziały.

Jestem bardzo spokojny i szczęśliwy. Jest mi bardzo dobrze, a najlepiej, kiedy jem sztućcami, które mi przywiozłaś z naszego świątecznego kompletu, kiedy się wycieram naszym najlepszym domowym ręcznikiem.

Wreszcie i Ty uwolnij się od koszmarów, które trapiły nas przed operacją. Bóg zesłał nam tyle łaski.

Aluniu, nie martw się o finanse. Wydaje mi się, że bardzo dużo i szybko może nam pomóc matka moja chrzestna. Napisałem do niej list. Prosiłem o pożyczkę na określonych zasadach.

Pisz wszystko, co u Was słychać. Mnie nie oszczędzaj. Ja wszystko wytrzymam.

Kończę, bo zaraz wypisze mi się długopis, a w niedzielę drugiego nie kupię. Bywaj. Całuję Cię i nasze skarby całym gorącym, młodym i zdrowym sercem. Twój mąż, Wasz tata. Piszcie. Czekam

15 maja 93 roku. Zabrze".


***

- Listy do żon często kończą się jakimś przytulaniem, czułościami, wyznaniami miłości... - mówię do żony Kazimierza Parfieńczyka, autora listu.

- Jak na niego to bardzo gorący list - mówi pani Alicja. - Nie kochał mnie. Miał 45, ja 43 lata, spłodziliśmy trzech synów i nawet cienia czułości między nami. Byłam nieszczęśliwa, ale po tej operacji bardzo się zmienił. Zaczął się do mnie przytulać, całować, czego nigdy nie robił. Aż mnie krępowała ta jego dobroć, przesadna opiekuńczość, oznaki czułości, miłości.

***

Ta para mieszka najdalej od siebie. Ponad 630 kilometrów. Ale w najważniejszą podróż życia Kazimierza Parfieńczyka, prezesa Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w Suchowoli na Podlasiu, zabrali śmigłowcem ze stadionu LZS-u, więc w Zabrzu był przed upływem dwóch godzin.

To było w Wielki Czwartek. Tylko na święta dostawał przepustki z Instytutu Kardiochirurgii w Aninie pod Warszawą, gdzie spędził ostatnie lata życia.


Wcześniej był nauczycielem WF-u, sportowcem, potężnym chłopem od miotania kulą i dyskiem, a po kilku latach prezesury w GS-ie okazało się, że jego serce to zużyty i rozciągnięty jak stary wór kawał mięcha. Trzy razy przeszedł śmierć kliniczną. 

Alicja Parfieńczyk: - Kazimierz po przeszczepie bardzo się zmienił. Zaczął się do mnie przytulać, całować, czego nigdy nie robił
Alicja Parfieńczyk: - Kazimierz po przeszczepie bardzo się zmienił. Zaczął się do mnie przytulać, całować, czego nigdy nie robił

 

Na stół operacyjny trafił w Wielki Piątek.

W sali obok pod respiratorem już na niego czekał Artur Chraściana z Brennej w Beskidzie Śląskim. Ukochany syn rodziców. Chociaż był najmłodszym dzieckiem, został namaszczony na dziedzica ojcowskiej fortuny: wielkiej ubojni, masarni i sklepu mięsnego.

- To było moje dziecko - mówi z płaczem Grażyna Koniecka, siostra Artura. - Miałam 17 lat, kiedy się urodził. Przez całą podstawówkę mieszkał ze mną w Katowicach. Kochał motocykle i samochody, ale niewiele miał przyjemności w życiu, bo od dziecka codziennie po szkole harował w rzeźni do późnej nocy. U nas nie było zmiłuj się.

W Niedzielę Palmową Artur podwoził ojcowym fordem escortem kilku kolegów na przystanek PKS-u. Nie był pijany, ale na zakręcie rozsypany był żwir, więc wyrzuciło go do rowu.

Cały Wielki Tydzień walczył w bytomskim szpitalu o życie. Kiedy umarł, siostra Artura pomyślała, że nie można wrzucić brata do ziemi, gdzie zjedzą go robaki. Jeśli jego organy choćby o rok, dwa przedłużą komuś życie, to już będzie warto.

Ze szpitalnego automatu telefonicznego zadzwoniła do Kliniki Kardiochirurgii w Zabrzu i powiedziała, że jest dawca, od którego mogą wziąć, co potrzebują.

Wróciła na salę, gdzie leżał brat, i powiedziała mu, że zgłosiła go do Religi na dawcę.

- A on spokojnie wyjął rękę spod prześcieradła i położył na wierzchu - mówi zapłakana pani Grażyna. - Daję słowo. Pielęgniarka też to widziała.

- Przecież lekarze powiedzieli, że nie żyje.

- Tak. Stwierdzili śmierć mózgową. Ale musiał słyszeć. Zgodził się. Potem przyjechali z Zabrza i go zabrali. Odprowadziłam go pod salę operacyjną. W sąsiedniej leżał biorca. Ciało brata wciąż żyło. Maszyna za niego oddychała, ale serce biło samo. Było w tym coś bardzo uroczystego. Tak godnie z nim się obchodzili. To był dzień Męki Pańskiej.

- Sama decydowała pani o wszystkim? - pytam.

- Tak. Rodzice za nic by się nie zgodzili, bo na targu w Skoczowie ludzie zaczną gadać. A ja myślę, że przez to, że brat został dawcą...

Pani Grażyna bardzo długo szuka w głowie właściwych słów.

- ...przez to, że został dawcą - mówi - to może tę swoją winę odkupił.

- Jaką winę?

- No, grzech... Grzechy.