***
Kazimierz Parfieńczyk cieszył się życiem i dobrym zdrowiem przez trzy
lata po otrzymaniu nowego serca. Leki, które powstrzymują odrzuty
przeszczepionych organów, rujnują nerki. Trzy lata po sercu, w 1997 roku, panu
Kazimierzowi przeszczepiono nerkę. Był pierwszym pacjentem w Polsce, któremu
przeszczepiono dwa narządy. Cztery lata później organizm odrzucił nową nerkę.
Posłuszeństwa odmawiały kolejne organy. Umarła wątroba i płuca, tylko serce
walczyło do końca. Było bardzo dzielne.
Poddało się w lipcu 2003 roku, po
19 latach i 5 miesiącach służby u Artura i 10 latach i 3 miesiącach z panem
Kazimierzem.
- Drugi raz przeżywałam śmierć brata - mówi pani Grażyna. -
A ojciec się załamał. Zaczął pić. Po śmierci serca stracił chęć do życia. W
szpitalu gramolił się do toalety, bo wstydził się prosić pielęgniarki o basen, i
tam dopadła go śmierć. Umarł na serce. Musiał stanąć przed Panem i wszystko Mu
wyjaśnić. A wszystko zaczęło się od Wielkiego Tygodnia, w którym umierał mój
Artur. Najgorszy tydzień w moim życiu. Dlatego nie lubię świąt
wielkanocnych.
- Dlaczego panu Kazimierzowi dała pani w szpitalu akurat
11 róż?
- Nie wiem.
- Prawie tyle lat przeżył później z sercem pani brata.
******
W
Polsce na przeszczep nerki czeka obecnie około 2 tysięcy osób. Na serce czeka
500 osób, a na wątrobę - 600. Tylko połowa z nich dostanie upragniony narząd.
Pozostali umierają w tempie cztery osoby na dzień.
Zaledwie od co
czwartego potencjalnego dawcy lekarze mogą pobrać potrzebne narządy, bo rodziny
pozostałych odmawiają. Każda odmowa to wyrok śmierci dla sześciu osób, które nie
doczekają przeszczepu.
Para druga. Połączył nas bigos
W
czerwcu zeszłego roku na rondzie w Kluczach gospodyni domowa Elżbieta Orczyk
łapała okazję do Częstochowy. Zabrał ją mężczyzna nowiutkim seatem cordoba w
kolorze vulcan, to znaczy krwistoczerwonym.
Nie pytając kierowcy,
wyłączyła radio i swoim głosem szczelnie wypełniła ciszę. Mieli jeszcze sporo do
Zawiercia, a nieznajomy już znał całe jej życie.
Że jedzie na spotkanie
ze studentami Akademii imienia Jana Długosza, którym ma opowiadać o ratowaniu
życia chorych dzięki pozyskanym organom. Że jest żoną dawcy, wizytówką i
członkiem Polskiej Federacji Pacjentów "DialTransplant". Że jej mąż Janek umarł
27 października 2005 roku, że miał 51 lat, a organy pobrano w Klinice Śląskiej
Akademii Medycznej w Katowicach.
Z każdym kilometrem kierowca był coraz
bardziej milczący i chmurny.
Kiedy wjeżdżali do Częstochowy, zapytał,
jaką grupę krwi miał jej mąż.
- Powiedziałam, że 0 Rh-, a potem, że jak
już tu jestem, to muszę na Jasną Górę - opowiada Elżbieta Orczyk - a on, że
pójdzie ze mną, bo ma za co dziękować. Idziemy pod górę, a mnie serce wali,
jakby miało wyskoczyć z piersi. W kaplicy każdy w cichości dziękował za swoje.
Ja za mojego Jasia i 28 lat kochania. Po modlitwie serce się uspokoiło.
Kupiliśmy lody i wracamy. Razem tak, z obcym facetem.
- Oboje już
wiedzieliśmy - mówi Kazimierz Głodek, kierowca z krwistoczerwonego seata - tylko
nie mówiliśmy o tym. Po trzech dniach do mnie zadzwoniła i powiedziała:
"Kaźmierz, tyś jest mój".
- Skąd wiecie na pewno? - pytam.
- Tego
dnia tylko mnie przeszczepili wątrobę na Śląsku.
***
Ta para
mieszka najbliżej siebie. 57 kilometrów.
Jan Orczyk mieszkał w Dłużcu w
woj. małopolskim, gdzie z żoną i córką przeniósł się ze Śląska. Codziennie
jeździł rowerem cztery kilometry do pracy. Silny, szczupły, postawny, ale 14
lutego, w dzień św. Walentego, lekarze odkryli, że ma tętniaka w mózgu.
Powiedzieli, że nie dożyje do emerytury.
- Jestem pewna, że wcześniej
wiedział, że ma coś w głowie - mówi Elżbieta, żona pana Jana - od czasu kiedy
nie chcieli go wziąć do szkoły lotniczej. Pewnie myślał, że Pan Bóg zapomni o
jego chorobie, albo nie chciał mnie martwić. Czasami mnie pytał, czy będę go
kochała, kiedy straci wzrok, będzie niedołężny albo niesprawny jako
mężczyzna.
Kazimierz Głodek mieszka w Jaworznie. Jest nauczycielem
historii w miejscowym gimnazjum.
W jego życiu pojawiają się niemal
równocześnie: syn i marskość wątroby. To jedyne jego dziecko i jedyna choroba. Z
każdym miesiącem coraz częściej panu Kazimierzowi pęka żyła wrotna, która
odprowadza krew z wątroby do krwiobiegu. Krew leje się do przewodu pokarmowego,
wypełnia żołądek, przełyk, chlusta na podłogę. Kilka razy w miesiącu wykrwawia
się niemal zupełnie. Za każdym razem, kiedy traci przytomność, jest pewien, że
umiera. Ratują go transfuzjami krwi. - Kochałem życie, jazdę samochodem, góry -
mówi Kazimierz Głodek. - Mój synek miał rok, a chciałem zagrać z nim w piłkę,
nacieszyć się żoną. Ona taka młodziutka.
20 lat mniej ode mnie.
Lekarze przygotowują ją, że może zostać
sama.
- A pan szykował się do odejścia? - pytam.
- Przyjąłem
ostatnie namaszczenie.
***
Od dnia św. Walentego, gdy lekarze
znajdują w mózgu tętniaka, Jan Orczyk przeżywa sześć ataków. Oboma rękoma ściska
głowę, jakby ją miało rozerwać. Było pewne, że za którymś razem tętniak
pęknie.
- Wieczorem oglądam film - opowiada pani Elżbieta - a on wchodzi
do pokoju i kładzie się na materacu, bo łóżka jeszcze nie mamy, i traci
przytomność. Krew tryska ustami i nosem.
Siódmy atak.
W szpitalu
w Olkuszu lekarze stwierdzają śmierć mózgową.
Na łóżku obok leży 20-letni
chłopak w ciężkim stanie po wylewie. Chwyta panią Elżbietę za rękę z niezwykłą
siłą. Nie może wyzwolić jej z uścisku. Nigdy nie robią się jej siniaki, a tym
razem podskórne wylewy widać kilka miesięcy.
- Ten chłopiec dał mi
ogromną, magiczną moc - mówi Elżbieta Orczyk. - Do dzisiaj ją mam. Straciłam
jedyną miłość, a nie jestem pogruchotana. Kiedy lekarz wszedł do sali i
przerażony bąkał coś o przeszczepach, kazałam mu się zamknąć i powiedziałam,
żeby brali wszystko, czego potrzebują.
***
- Na ostatni posiłek
przed śmiercią podałam mężowi bigos - mówi Elżbieta Orczyk. - Bardzo kwaśny, bo
mój Jasiu lubił kwaśne. Nawet do zupy dawał ocet, żeby zakwasić. Musiałam przed
nim chować. Po ojcu to miał, który ocet lał do herbaty, bo cytryna za
słaba.
- I co z tym bigosem? - niecierpliwię się.
- I Kazimierz,
jak obudził się po przeszczepie, to strasznie zachciało mu się kwaśnego. A nie
lubił. Więc, że bigosu chce. No i od tamtego razu lubi do dzisiaj... Może się
pan śmiać. Ale jest w tym magia. Po pierwsze, wątroba Jasia u Kazika zażądała
kwaśnego! Po drugie, żeby w 38-milionowym kraju spotkać się przypadkowo na
drodze... Po trzecie, jego żona to Ewa, tak jak moja córka... Po czwarte,
swojego synka nazwał Jaś, czyli tak jak miał na imię człowiek, od którego rok
później dostał drugie życie.
***
Cięcie, które chirurdzy w czasie
transplantacji zrobili panu Kazimierzowi, nazywane jest przez nich uśmiechem
rekina. To ogromna szrama od boku do boku pod całym łukiem żeber, której szwy
wyglądają jak zębiska morskiego drapieżnika.
Kazimierz Głodek dokładnie
zaplanował, jak wykorzysta dodatkowy czas podarowany przez los. Ma 54 lata, ale
już 25 lat pracy w szkole, więc załatwia wcześniejszą emeryturę, bo to się
opłaca. Tak mówi. Potem założy interes. Jakieś pośrednictwo, szkołę językową, bo
żona jest nauczycielką angielskiego, albo kancelarię prawniczą. Żona pana
Kazimierza studiuje jeszcze prawo. W czerwcu będą bronić pracy magisterskiej z
polskiego resortu bezpieczeństwa w latach stalinowskich.
Elżbieta Orczyk
żyje z córką za 1,4 tysiąca złotych renty po mężu. - Cieszymy się życiem - mówi
- a odkąd znalazłam kawałek Jasia w Jastrzębiu, przestałam jak głupia latać na
cmentarz.
Według polskich przepisów szpitale muszą utrzymywać w tajemnicy
tożsamość dawców i biorców. Dawniej zdarzało się bowiem, że po miodowych
miesiącach rodziny dawców wysuwały emocjonalne, a także finansowe roszczenia
wobec biorcy.
- Bardzo zacni ludzie - mówi pani Elżbieta - chociaż nie-Ślązacy. Przypływowi. Bardzo szczerzy, nie jakieś kryjoki. Po kościele szliśmy do domu na obiad. Kaziu z żoną przodem, objęci, szczęśliwi, a ja łapię się na złych myślach. Kurczę! Nie dość, że ma swojego, to jeszcze mojego ma. Zazdrość normalna. Ale ogólnie się cieszę, bo gdyby to był zły, podły człowiek, to szkoda by było. Ale w dobre ręce poszła wątroba mojego Jasia.1
*****
Po aferze z kardiochirurgiem Mirosławem G. ze szpitala MSWiA w Warszawie, którego w marcu oskarżono między innymi o zabójstwo pacjenta, ludzie stracili zaufanie do lekarzy i w całej Polsce dramatycznie spadła liczba dawców.
W styczniu w kraju przeszczepiono 76 nerek i 22 wątroby, w marcu - już tylko 25 nerek i 5 wątrób.