Uśmiech rekina
Jacek Hugo-Bader
Dwaj mężczyźni długo stoją przytuleni w strugach deszczu. Starszy przykłada ucho do piersi młodszego i słucha. Serce jego syna bije w piersiach obcego mężczyzny. - Artur? - szepcze do Kazika. - Tu jesteś, synku. Strasznie tęskniłem
Moi Najukochańsi. Czuję się dobrze. Odczuwam tylko ból rany na mostku, ale to normalne. Wyniki badań mam bardzo dobre. Serduszko, które dostałem 36 dni temu, pracuje elegancko. Wyciągnęło nadmiar płynu z organizmu. Wraca dobre krążenie. Z nóg zniknęła martwa skóra. Odzyskałem własny rytm nadkomorowy serca - 60 uderzeń na minutę. Jeszcze nie pojawił się własny przedsionkowy rytm zatokowy. No a teraz sprawy związane z moim dawcą.
13 maja 93 roku, czwartek, godzina 10. Jestem proszony na świetlicę. Idę. Podchodzi do mnie pani w żałobie, podaje mi rękę i przedstawia się jako siostra dawcy. Wręcza mi 11 czerwonych róż. Witamy się bez specjalnych czułości. Napięcie duże. Cały drżę, ona też. Płacząc pyta mnie, jak się czuję. Ja wyrażam jej współczucie z powodu śmierci brata i składam podziękowania za obdarowanie mnie sercem. Napięcie ogromne. Siadamy przy stoliku, bo moje nogi zaczęły się uginać.
Rozmawiamy około dwóch godzin. Szybko przeszliśmy na ty. Na jej prośbę uznaliśmy się za rodzeństwo. Wyściskaliśmy się, wycałowaliśmy. Staliśmy się bardzo sobie bliscy. Nie wiem, jak to jest możliwe w dwie godziny? Nie mam wątpliwości, że jej intencje są bardzo szlachetne.
Powiedziała mi wszystko o śmierci swojego brata Artura Chraściany, który w grudniu ukończyłby 20 lat. Dała mi dwa jego zdjęcia. Pierwsze, jak był żywy. Bardzo ładny chłopak. Drugie w trumnie, przy grobie, w otoczeniu rodziców, rodzeństwa, kwiatów. Pochodzą z Brennej w Beskidzie Śląskim. Chyba są góralami. Ona mieszka w Katowicach. Ma 12-letniego syna i trzyletnią córkę. Do tej pory rodzice zmarłego o jej decyzji nie wiedzą.
Na koniec dała mi zagraniczną bombonierkę zapakowaną w papier w czerwone serduszka i małego słonia wykonanego z jakiegoś szlachetnego drewna. Pożegnaliśmy się, bo byłem bardzo zmęczony. Emocje rozdygotały mnie całego, ale byłem wyjątkowo szczęśliwy.
Na odwrocie zdjęcia Artura było napisane: »Twój dawca Artur. Lat 19. Nigdy nie staraj się zrozumieć wszystkiego, bo wszystko stanie się niezrozumiałe”. Na odwrocie zdjęcia z rodziną: »Kocham Cię tak samo jak Artura - Grażyna «. Tyle o mojej nowej, bardzo mi bliskiej siostrze Grażynie Konieckiej, lat 37. Tak jak Ty skończyła pedagogikę specjalną i tak jak Ty uczy dzieci upośledzone umysłowo. Lubi wyszywać, haftować, malować. Prosiła, żebym już nigdy nie dziękował za serce brata, które mi podarowała. Wystarczy jej, że to serce żyje. Jej dzieci nazywają mnie wujkiem, chociaż nigdy mnie nie widziały.
Jestem bardzo spokojny i szczęśliwy. Jest mi bardzo dobrze, a najlepiej, kiedy jem sztućcami, które mi przywiozłaś z naszego świątecznego kompletu, kiedy się wycieram naszym najlepszym domowym ręcznikiem.
Wreszcie i Ty uwolnij się od koszmarów, które trapiły nas przed operacją. Bóg zesłał nam tyle łaski.
Aluniu, nie martw się o finanse. Wydaje mi się, że bardzo dużo i szybko może nam pomóc matka moja chrzestna. Napisałem do niej list. Prosiłem o pożyczkę na określonych zasadach.
Pisz wszystko, co u Was słychać. Mnie nie oszczędzaj. Ja wszystko wytrzymam.
Kończę, bo zaraz wypisze mi się długopis, a w niedzielę drugiego nie kupię. Bywaj. Całuję Cię i nasze skarby całym gorącym, młodym i zdrowym sercem. Twój mąż, Wasz tata. Piszcie. Czekam
15 maja 93 roku. Zabrze".
***
- Listy do żon często kończą się jakimś
przytulaniem, czułościami, wyznaniami miłości... - mówię do żony Kazimierza
Parfieńczyka, autora listu.
- Jak na niego to bardzo gorący list - mówi
pani Alicja. - Nie kochał mnie. Miał 45, ja 43 lata, spłodziliśmy trzech synów i
nawet cienia czułości między nami. Byłam nieszczęśliwa, ale po tej operacji
bardzo się zmienił. Zaczął się do mnie przytulać, całować, czego nigdy nie
robił. Aż mnie krępowała ta jego dobroć, przesadna opiekuńczość, oznaki
czułości, miłości.
***
Ta para mieszka najdalej od siebie. Ponad
630 kilometrów. Ale w najważniejszą podróż życia Kazimierza Parfieńczyka,
prezesa Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w Suchowoli na Podlasiu, zabrali
śmigłowcem ze stadionu LZS-u, więc w Zabrzu był przed upływem dwóch
godzin.
To było w Wielki Czwartek. Tylko na święta dostawał przepustki z
Instytutu Kardiochirurgii w Aninie pod Warszawą, gdzie spędził ostatnie lata
życia.
Na stół operacyjny trafił w Wielki Piątek.
W sali obok pod respiratorem już na niego czekał Artur Chraściana z Brennej w Beskidzie Śląskim. Ukochany syn rodziców. Chociaż był najmłodszym dzieckiem, został namaszczony na dziedzica ojcowskiej fortuny: wielkiej ubojni, masarni i sklepu mięsnego.
- To było moje dziecko - mówi z płaczem Grażyna Koniecka, siostra Artura. - Miałam 17 lat, kiedy się urodził. Przez całą podstawówkę mieszkał ze mną w Katowicach. Kochał motocykle i samochody, ale niewiele miał przyjemności w życiu, bo od dziecka codziennie po szkole harował w rzeźni do późnej nocy. U nas nie było zmiłuj się.
W Niedzielę Palmową Artur podwoził ojcowym fordem escortem kilku kolegów na przystanek PKS-u. Nie był pijany, ale na zakręcie rozsypany był żwir, więc wyrzuciło go do rowu.
Cały Wielki Tydzień walczył w bytomskim szpitalu o życie. Kiedy umarł, siostra Artura pomyślała, że nie można wrzucić brata do ziemi, gdzie zjedzą go robaki. Jeśli jego organy choćby o rok, dwa przedłużą komuś życie, to już będzie warto.
Ze szpitalnego automatu telefonicznego zadzwoniła do Kliniki Kardiochirurgii w Zabrzu i powiedziała, że jest dawca, od którego mogą wziąć, co potrzebują.
Wróciła na salę, gdzie leżał brat, i powiedziała mu, że zgłosiła go do Religi na dawcę.
- A on spokojnie wyjął rękę spod prześcieradła i położył na wierzchu - mówi zapłakana pani Grażyna. - Daję słowo. Pielęgniarka też to widziała.
- Przecież lekarze powiedzieli, że nie żyje.
- Tak. Stwierdzili śmierć mózgową. Ale musiał słyszeć. Zgodził się. Potem przyjechali z Zabrza i go zabrali. Odprowadziłam go pod salę operacyjną. W sąsiedniej leżał biorca. Ciało brata wciąż żyło. Maszyna za niego oddychała, ale serce biło samo. Było w tym coś bardzo uroczystego. Tak godnie z nim się obchodzili. To był dzień Męki Pańskiej.
- Sama decydowała pani o wszystkim? - pytam.
- Tak. Rodzice za nic by się nie zgodzili, bo na targu w Skoczowie ludzie zaczną gadać. A ja myślę, że przez to, że brat został dawcą...
Pani Grażyna bardzo długo szuka w głowie właściwych słów.
- ...przez to, że został dawcą - mówi - to może tę swoją winę odkupił.
- Jaką winę?
- No, grzech... Grzechy.
***
Pan Józef, ojciec Artura, wyszedł z domu na spotkanie. Spojrzał na gości, bez słowa powitania objął mężczyznę i zasłuchał się w bicie jego serca. - Artur? - szepnął z zachwytem. - Tu jesteś, synku. Strasznie tęskniłem.
Mijały minuty, ale nikt nie śmiał przerwać powitania, które trwało i trwało. Wszyscy stali cicho, płakali i czekali, aż pan Józef się nasłucha. A z nieba lał deszcz jak z cebra.
- Tatuś, to jest ten pan - pani Grażyna przedstawiła ojcu Kazimierza Parfieńczyka.
- Jaki pan? Artur. Jesteś moim synem - powiedział trochę do siebie, trochę do
pana Kazimierza, a trochę do tego serca w środku.
To było pierwsze
spotkanie rodziców Artura z człowiekiem, któremu pięć miesięcy temu, w kwietniu
1993 roku, przeszczepiono serce ich syna.
Ich następne spotkania i
powitania wyglądały tak samo. Pan Józef najpierw witał się z sercem syna. Do
końca życia nazywał pana Kazimierza Arturem, jego żona Alicja była synową, a ich
dzieci - wnukami. Zostali bliską rodziną. Święta i wakacje spędzali razem w
Suchowoli albo w Brennej, u rodziców Artura. Bywali na wszystkich rodzinnych
chrzcinach, pierwszych komuniach, weselach i pogrzebach.
- Nie była pani
zazdrosna o męża? - pytam Alicję Parfieńczyk. - Tak go zawłaszczyli. Nawet imię
mu zmienili.
- Ani trochę. Lepsza rodzina niż prawdziwa. A Kazik jaki był
z nimi szczęśliwy. I z nowym sercem. Tańczył, śpiewał, pił przy każdej okazji.
Nawet mieszał trunki. Po dziesięciu latach mordęgi przyszły jego najlepsze lata.
Rozkoszował się życiem. I obrączkę zaczął nosić, bo wcześniej nawet na mały
palec nie wchodziła, taki był spuchnięty. Synowie wreszcie poznali ojca, bo całe
ich życie tylko chorował i umierał.
Pani Grażyna utrzymywała przed
rodzicami w tajemnicy fakt, że oddała siedem organów brata. Być może nigdy by
się nie dowiedzieli, ale półtora miesiąca po śmierci Artura sprawa jakimś cudem
rozniosła się na targu w Skoczowie. Potem ktoś przyszedł z tym do ojca.
-
Rany boskie! - płacze pani Grażyna. - Powiedział, że brat żył, a ja sprzedałam
jego serce. Ojciec rzucił się na mnie jak wściekły. Był rzeźnikiem. Dla niego
jak serce bije, to zwierzak żyje. Nie słyszał o śmierci mózgowej.
- Nie
zorientował się we wszystkim w czasie pogrzebu? - pytam.
- Od razu. Rwał
się, żeby rozbierać Artura, aleśmy go z bratem odciągnęli. Potem zostałam na noc
w pokoju, gdzie stała trumna. Bałam się, że ojciec wróci, rozbierze go, zacznie
sprawdzać i będzie piekło. Mówił, że coś mu nie gra, że jest rzeźnikiem i na
jego oko Artur jest wybrany. Oszukiwałam go, że po każdym wypadku prokurator
zarządza sekcję. Rodzice są bardzo religijni. Martwili się, co z nim będzie po
zmartwychwstaniu, kiedy ciało będzie niekompletne, albo gdzie będzie jego
grzech, z sercem czy z resztą Artura. A ja myślę, że przez to, że brat został
dawcą... Przez to, że został dawcą, to może tę swoją winę odkupił.
- O
jakiej znowu winie pani mówi?
- To nie był wypadek drogowy! - wybucha
pani Grażyna. - Po tej głupiej stłuczce ze strachu przed tatą Artur strzelił
sobie w głowę. Pistoletem do uboju świń. W czoło. Bolec przeleciał przez całą
głowę między półkulami. U siebie w pokoju to zrobił, kiedy policja przyszła
zapytać ojca, co jego samochód robi w polu.
- Ojciec by go sprał? - pytam
panią Grażynę.
- Na pewno - mówi siostra Artura. - Było zbite światło,
połamana atrapa i pęknięta deska rozdzielcza. Ale wszyscy pasażerowie wyszli bez
szwanku.
Po śmierci Artura mama wyprowadziła się od niego i zamieszkała u
mnie, a on zlikwidował interes, bo nie miał następcy.
***
Kazimierz Parfieńczyk cieszył się życiem i dobrym zdrowiem przez trzy
lata po otrzymaniu nowego serca. Leki, które powstrzymują odrzuty
przeszczepionych organów, rujnują nerki. Trzy lata po sercu, w 1997 roku, panu
Kazimierzowi przeszczepiono nerkę. Był pierwszym pacjentem w Polsce, któremu
przeszczepiono dwa narządy. Cztery lata później organizm odrzucił nową nerkę.
Posłuszeństwa odmawiały kolejne organy. Umarła wątroba i płuca, tylko serce
walczyło do końca. Było bardzo dzielne.
Poddało się w lipcu 2003 roku, po
19 latach i 5 miesiącach służby u Artura i 10 latach i 3 miesiącach z panem
Kazimierzem.
- Drugi raz przeżywałam śmierć brata - mówi pani Grażyna. -
A ojciec się załamał. Zaczął pić. Po śmierci serca stracił chęć do życia. W
szpitalu gramolił się do toalety, bo wstydził się prosić pielęgniarki o basen, i
tam dopadła go śmierć. Umarł na serce. Musiał stanąć przed Panem i wszystko Mu
wyjaśnić. A wszystko zaczęło się od Wielkiego Tygodnia, w którym umierał mój
Artur. Najgorszy tydzień w moim życiu. Dlatego nie lubię świąt
wielkanocnych.
- Dlaczego panu Kazimierzowi dała pani w szpitalu akurat
11 róż?
- Nie wiem.
- Prawie tyle lat przeżył później z sercem pani brata.
******
W
Polsce na przeszczep nerki czeka obecnie około 2 tysięcy osób. Na serce czeka
500 osób, a na wątrobę - 600. Tylko połowa z nich dostanie upragniony narząd.
Pozostali umierają w tempie cztery osoby na dzień.
Zaledwie od co
czwartego potencjalnego dawcy lekarze mogą pobrać potrzebne narządy, bo rodziny
pozostałych odmawiają. Każda odmowa to wyrok śmierci dla sześciu osób, które nie
doczekają przeszczepu.
Para druga. Połączył nas bigos
W
czerwcu zeszłego roku na rondzie w Kluczach gospodyni domowa Elżbieta Orczyk
łapała okazję do Częstochowy. Zabrał ją mężczyzna nowiutkim seatem cordoba w
kolorze vulcan, to znaczy krwistoczerwonym.
Nie pytając kierowcy,
wyłączyła radio i swoim głosem szczelnie wypełniła ciszę. Mieli jeszcze sporo do
Zawiercia, a nieznajomy już znał całe jej życie.
Że jedzie na spotkanie
ze studentami Akademii imienia Jana Długosza, którym ma opowiadać o ratowaniu
życia chorych dzięki pozyskanym organom. Że jest żoną dawcy, wizytówką i
członkiem Polskiej Federacji Pacjentów "DialTransplant". Że jej mąż Janek umarł
27 października 2005 roku, że miał 51 lat, a organy pobrano w Klinice Śląskiej
Akademii Medycznej w Katowicach.
Z każdym kilometrem kierowca był coraz
bardziej milczący i chmurny.
Kiedy wjeżdżali do Częstochowy, zapytał,
jaką grupę krwi miał jej mąż.
- Powiedziałam, że 0 Rh-, a potem, że jak
już tu jestem, to muszę na Jasną Górę - opowiada Elżbieta Orczyk - a on, że
pójdzie ze mną, bo ma za co dziękować. Idziemy pod górę, a mnie serce wali,
jakby miało wyskoczyć z piersi. W kaplicy każdy w cichości dziękował za swoje.
Ja za mojego Jasia i 28 lat kochania. Po modlitwie serce się uspokoiło.
Kupiliśmy lody i wracamy. Razem tak, z obcym facetem.
- Oboje już
wiedzieliśmy - mówi Kazimierz Głodek, kierowca z krwistoczerwonego seata - tylko
nie mówiliśmy o tym. Po trzech dniach do mnie zadzwoniła i powiedziała:
"Kaźmierz, tyś jest mój".
- Skąd wiecie na pewno? - pytam.
- Tego
dnia tylko mnie przeszczepili wątrobę na Śląsku.
***
Ta para
mieszka najbliżej siebie. 57 kilometrów.
Jan Orczyk mieszkał w Dłużcu w
woj. małopolskim, gdzie z żoną i córką przeniósł się ze Śląska. Codziennie
jeździł rowerem cztery kilometry do pracy. Silny, szczupły, postawny, ale 14
lutego, w dzień św. Walentego, lekarze odkryli, że ma tętniaka w mózgu.
Powiedzieli, że nie dożyje do emerytury.
- Jestem pewna, że wcześniej
wiedział, że ma coś w głowie - mówi Elżbieta, żona pana Jana - od czasu kiedy
nie chcieli go wziąć do szkoły lotniczej. Pewnie myślał, że Pan Bóg zapomni o
jego chorobie, albo nie chciał mnie martwić. Czasami mnie pytał, czy będę go
kochała, kiedy straci wzrok, będzie niedołężny albo niesprawny jako
mężczyzna.
Kazimierz Głodek mieszka w Jaworznie. Jest nauczycielem
historii w miejscowym gimnazjum.
W jego życiu pojawiają się niemal
równocześnie: syn i marskość wątroby. To jedyne jego dziecko i jedyna choroba. Z
każdym miesiącem coraz częściej panu Kazimierzowi pęka żyła wrotna, która
odprowadza krew z wątroby do krwiobiegu. Krew leje się do przewodu pokarmowego,
wypełnia żołądek, przełyk, chlusta na podłogę. Kilka razy w miesiącu wykrwawia
się niemal zupełnie. Za każdym razem, kiedy traci przytomność, jest pewien, że
umiera. Ratują go transfuzjami krwi. - Kochałem życie, jazdę samochodem, góry -
mówi Kazimierz Głodek. - Mój synek miał rok, a chciałem zagrać z nim w piłkę,
nacieszyć się żoną. Ona taka młodziutka.
20 lat mniej ode mnie.
Lekarze przygotowują ją, że może zostać
sama.
- A pan szykował się do odejścia? - pytam.
- Przyjąłem
ostatnie namaszczenie.
***
Od dnia św. Walentego, gdy lekarze
znajdują w mózgu tętniaka, Jan Orczyk przeżywa sześć ataków. Oboma rękoma ściska
głowę, jakby ją miało rozerwać. Było pewne, że za którymś razem tętniak
pęknie.
- Wieczorem oglądam film - opowiada pani Elżbieta - a on wchodzi
do pokoju i kładzie się na materacu, bo łóżka jeszcze nie mamy, i traci
przytomność. Krew tryska ustami i nosem.
Siódmy atak.
W szpitalu
w Olkuszu lekarze stwierdzają śmierć mózgową.
Na łóżku obok leży 20-letni
chłopak w ciężkim stanie po wylewie. Chwyta panią Elżbietę za rękę z niezwykłą
siłą. Nie może wyzwolić jej z uścisku. Nigdy nie robią się jej siniaki, a tym
razem podskórne wylewy widać kilka miesięcy.
- Ten chłopiec dał mi
ogromną, magiczną moc - mówi Elżbieta Orczyk. - Do dzisiaj ją mam. Straciłam
jedyną miłość, a nie jestem pogruchotana. Kiedy lekarz wszedł do sali i
przerażony bąkał coś o przeszczepach, kazałam mu się zamknąć i powiedziałam,
żeby brali wszystko, czego potrzebują.
***
- Na ostatni posiłek
przed śmiercią podałam mężowi bigos - mówi Elżbieta Orczyk. - Bardzo kwaśny, bo
mój Jasiu lubił kwaśne. Nawet do zupy dawał ocet, żeby zakwasić. Musiałam przed
nim chować. Po ojcu to miał, który ocet lał do herbaty, bo cytryna za
słaba.
- I co z tym bigosem? - niecierpliwię się.
- I Kazimierz,
jak obudził się po przeszczepie, to strasznie zachciało mu się kwaśnego. A nie
lubił. Więc, że bigosu chce. No i od tamtego razu lubi do dzisiaj... Może się
pan śmiać. Ale jest w tym magia. Po pierwsze, wątroba Jasia u Kazika zażądała
kwaśnego! Po drugie, żeby w 38-milionowym kraju spotkać się przypadkowo na
drodze... Po trzecie, jego żona to Ewa, tak jak moja córka... Po czwarte,
swojego synka nazwał Jaś, czyli tak jak miał na imię człowiek, od którego rok
później dostał drugie życie.
***
Cięcie, które chirurdzy w czasie
transplantacji zrobili panu Kazimierzowi, nazywane jest przez nich uśmiechem
rekina. To ogromna szrama od boku do boku pod całym łukiem żeber, której szwy
wyglądają jak zębiska morskiego drapieżnika.
Kazimierz Głodek dokładnie
zaplanował, jak wykorzysta dodatkowy czas podarowany przez los. Ma 54 lata, ale
już 25 lat pracy w szkole, więc załatwia wcześniejszą emeryturę, bo to się
opłaca. Tak mówi. Potem założy interes. Jakieś pośrednictwo, szkołę językową, bo
żona jest nauczycielką angielskiego, albo kancelarię prawniczą. Żona pana
Kazimierza studiuje jeszcze prawo. W czerwcu będą bronić pracy magisterskiej z
polskiego resortu bezpieczeństwa w latach stalinowskich.
Elżbieta Orczyk
żyje z córką za 1,4 tysiąca złotych renty po mężu. - Cieszymy się życiem - mówi
- a odkąd znalazłam kawałek Jasia w Jastrzębiu, przestałam jak głupia latać na
cmentarz.
Według polskich przepisów szpitale muszą utrzymywać w tajemnicy
tożsamość dawców i biorców. Dawniej zdarzało się bowiem, że po miodowych
miesiącach rodziny dawców wysuwały emocjonalne, a także finansowe roszczenia
wobec biorcy.
- Bardzo zacni ludzie - mówi pani Elżbieta - chociaż nie-Ślązacy. Przypływowi. Bardzo szczerzy, nie jakieś kryjoki. Po kościele szliśmy do domu na obiad. Kaziu z żoną przodem, objęci, szczęśliwi, a ja łapię się na złych myślach. Kurczę! Nie dość, że ma swojego, to jeszcze mojego ma. Zazdrość normalna. Ale ogólnie się cieszę, bo gdyby to był zły, podły człowiek, to szkoda by było. Ale w dobre ręce poszła wątroba mojego Jasia.1
*****
Po aferze z kardiochirurgiem Mirosławem G. ze szpitala MSWiA w Warszawie, którego w marcu oskarżono między innymi o zabójstwo pacjenta, ludzie stracili zaufanie do lekarzy i w całej Polsce dramatycznie spadła liczba dawców.
W styczniu w kraju przeszczepiono 76 nerek i 22 wątroby, w marcu - już tylko 25 nerek i 5 wątrób.
Para trzecia. 25 niedziel
Najpierw spotkały się żony.
Żona Grzegorza Blecharczyka w szpitalu zwróciła uwagę siedzącej przy sąsiednim łóżku kobiecie. Powinna coś zrobić z chrapaniem męża, bo jej małżonek nie może spać, a po operacji powinien odpoczywać.
- To niech się wyprowadzi do innej sali - syknęła żona Grzegorza Janika.
Grzegorz Blecharczyk do dzisiaj pamięta ten dźwięk.
- Żyć się odechciewało, jak Janik zaczynał - wspomina. - To było straszne! Potworny ryk, huk trąb Sądu Ostatecznego. Do tego u niego pełny wór, a u mnie ani kropli. Gapiłem się w ten worek, a on jak zaklęty. Moja nerka nie działała. Byłem przerażony, na szczęście po trzech dniach i w moim worku zaczął zbierać się mocz.
W lipcu 2001 roku w warszawskiej Klinice Dzieciątka Jezus dostali nerki od jednego dawcy - 53-letniej kobiety, która zmarła w tym szpitalu na wylew. Leżeli w jednej sali pooperacyjnej, potem przejściowej, potem aż do wyleczenia na normalnej sali szpitalnej.
Ludzie, którym przeszczepiono organy od jednego dawcy, nazywani są bliźniakami, chociaż obaj Grzegorze w niczym nie byli do siebie podobni.
Blecharczyk to szczupły, wysportowany 41-latek, sędzia sądu okręgowego. Janik to potężny i bardzo tęgi masarz z Karczewa. Do tego o 13 lat starszy.
***
- Mimo chrapania zacząłem go ubóstwiać - wyznaje Grzegorz Blecharczyk. - Sypał żartami i nieskomplikowanymi powiedzonkami. Na przykład: "Śmierć i sraczka przychodzą znienacka". Do każdej sytuacji umiał dopasować rymowane powiedzonko. Sakramencko fajny gość i o wszystko ze mną rywalizował. Kto więcej nasika, będzie miał lepsze wyniki, więcej hemoglobiny, mniej kreatyniny... Żona i córka go odwiedzały. Miał też syna, ale on nigdy nie przychodził.
Grali w szachy, tysiąca i gadali. Jeden opowiadał o dwuręcznym forhendzie z rotacją, drugi o produkcji białej kiełbasy. Opowiadał też kawały. Na przykład taki: Więzień pyta w celi kolegę, ile dostał do odsiadki. - 25 niedziel - odpowiada zagadnięty. - Eee, to niedużo. - Ale Palmowych.
Niedługo potem syn Grzegorza Janika dostał właśnie tyle. I właśnie to ojca zabiło.
***
Ta para mieszka aż 380 kilometrów od siebie, ale raz jeden Grzegorz Blecharczyk, sędzia Sądu Okręgowego w Krośnie, pokonał je w zaledwie cztery godziny. Wieźli go karetką pogotowia, starym polonezem z napędem na gaz. Potem kierowca przez 45 minut szukał Kliniki Dzieciątka Jezus, ale zdążyli. W ostatniej chwili. Grzegorz Janik, były mistrz w Stołecznych Zakładach Mięsnych Przetwórstwa Terenowego w Karczewie pod Warszawą, były alkoholik, były członek Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i radny dwóch kadencji w okresie wojny jaruzelskiej, był już operowany.
- Kochałem Grzesia - mówi Grzegorz Blecharczyk. On i Grzegorz Janik dostali nerki od tej samej kobiety. Janina Janik, żona Grzegorza: - Lekarz mówił, że jak będę obierała mężowi mandarynkę, to połowę mam zjeść sama. Kiedy mój w życiu nie zjadł mandarynki! Lubił się nawbijać. Potem trzymał się za brzuch, stękał, ale był szczęśliwy
- Był wysoce partyjny w zakładzie - mówi jego żona Janina. - Z racji stanowiska.
Pił także z racji tej pracy.
Każdy dzień w chłodniach z półtuszami
zaczynał od setki wódki. Któregoś roku w Wielki Piątek koledzy przynieśli go z
pracy po zakładowym jajeczku.
W sobotę rano żona przygotowała święconkę i
umyła męża z wymiocin.
- Może byś poszedł podleczyć się trochę do miasta
- burknęła zaczepnie.
- Odsuń się, kobieto - powiedział. - Rzuciłem
picie.
Już nigdy w życiu nie wziął alkoholu do ust. Potrafił postawić
kolegom flachę i nie pić.
Miesiąc później zaczął puchnąć. Jednego dnia
rano włożył portki, a wieczorem już nie mógł ich ściągnąć. Położył się na
plecach, a żona z córką rozcięły nogawki na szwach. W szpitalu ściągnęli z niego
20 litrów wody. Trafił na dializy.
Grzegorz Blecharczyk, zapalony
żeglarz, tenisista i narciarz, latami lekceważył swoją niewydolność nerek. To
bardzo paskudna i podstępna choroba, nie boli, ale nieprzerwanie postępuje. Na
dobre dopadła go, kiedy był na nartach w Alpach. Nawet jednego dnia nie wyszedł
na deski.
Kasłał, a w płucach chlupała woda, jakby zachłysnął się w
kąpieli. Topił się, puchł i czuł, że gaśnie. On też trafił na dializy.
-
Dializowani ludzie są bardzo smutni - mówi Grzegorz Blecharczyk. - Wiecznie
głodni i spragnieni. Byle jakie, zasrane życie. Słabość organizmu niszczy wolę
życia, a nie daj Boże w rodzinie zaczyna szwankować... Tragedia. Najlepsze
związki się rozpadają. I z seksem do bani, bo nerki nie produkują
testosteronu.
***
Kiedy pytam sędziego Grzegorza Blecharczyka o
najbliższych ludzi, wymienia ojca, matkę, lekarza i masarza Grzegorza Janika -
swojego bliźniaka, z którym podzielił się nerkami od jednego dawcy.
- Co
dwa miesiące muszę być w Warszawie na badaniach - mówi. - Wszyscy mi współczują,
bo z Sanoka to 380 kilometrów w jedną stronę, a ja za każdym razem nie mogłem
się doczekać wyjazdu, bo tęskniłem za Grzesiem. Kochałem go zwyczajnie. Lubiłem
wpadać do niego do Karczewa i słuchać jego paplaniny o niczym. O wędkowaniu,
gotowaniu, podrobach i garmażerce.
- Bo u nas normalny polski dom -
tłumaczy Janina Janik, żona pana Grzegorza. - Mnóstwo ludzi się przewija i z
każdym trzeba coś zjeść. Lekarz mi mówił, że jak będę mężowi obierała
mandarynkę, to połowę mam zjeść sama. Kiedy mój w życiu nie zjadł mandarynki!
Mięśnie się jadło. A jak już było nagotowane, tyle zachodu, to miał sobie
odmawiać? Jak smaku na zupę na cały tydzień narobił, potem wyjmował wołowe z
garnka, to jak gnata ostrym nożykiem nie oskrobać, nie zjeść z chrzanem i
chlebuśkiem razowym? Lubił się nawbijać, uzupełnić. Potem trzymał się za brzuch,
stękał, sapał, ale był szczęśliwy.
Po przeszczepie nerki Grzegorz Janik
nie pracował. Był na bezrobociu, potem na rencie. Kiedy żona i córka wychodziły
do pracy, gotował, piekł, smażył, robił salcesony na własne potrzeby. Żył
nadzieją, że po kolejnej rozprawie jego jedyny, ukochany syn zostanie
oczyszczony z zarzutów i wyjdzie na wolność. To trzymało go przy
życiu.
Chłopak miał 23 lata, kiedy w grudniu 1998 roku po raz drugi w
życiu trafił za kraty. Dostał wyrok z siedmiu artykułów kodeksu karnego, w tym
za udział w zorganizowanej grupie przestępczej o charakterze zbrojnym i rozbój z
użyciem niebezpiecznego narzędzia. W trakcie jednego z napadów zamordowali
kierowcę białoruskiego tira. Młody Janik dostał 25 lat.
- Tego psychika
męża nie wytrzymała - mówi Janina Janik. - Załamał się. Wtedy jeden jedyny raz w
życiu widziałam, żeby płakał. Bo nawet jak matka i ojciec mu zmarli, nie płakał.
Straszny cios i przez to nastąpił odrzut. Przeszczepiona nerka może działać
dziesięć lat, a u mojego Grześka wytrzymała tylko cztery. Bo od
kobiety.
- U Grzegorza Blecharczyka już siedem lat dobrze pracuje -
mówię.
- Bo on mało co je, a dla mojego za słaba była. A u syna chyba źle
z głową zaczęło się dziać. Chciał MP3, bo uczy się języków. Kupiłam, to
powiedział, że walnie o ścianę, bo bez radyjka.
- Jak pierwszy raz
poszedł siedzieć - pytam - ojciec go sprał?
- Mąż nigdy nie bił. Podchodził pedagogicznie.
Kiedy Sąd Najwyższy nie
oczyścił chłopaka z zarzutów, tylko zmniejszył mu wyrok do 15 lat, kiedy
odrzucona została kasacja wyroku i skarga do Trybunału w Strasburgu, Grzegorz
Janik stracił chęć do życia.
- Nie miał tyle czasu - Grzegorz Blecharczyk
wyciera oczy. - Wiedział, że już nigdy nie zobaczy syna na wolności. Gasł w
oczach. Z rozpaczy. Z poczucia krzywdy. Nawet z domu przestał
wychodzić.
W listopadzie zeszłego roku, po trzech miesiącach pobytu w
szpitalu, w płucach ciągle zbierała się woda i ropa. Lekarze wycenili go na dwa
tygodnie życia i wypisali ze szpitala.
- A grono ludzi chciało go
odwiedzić - mówi Janina Janik - to zrobiłam swoje 51. urodziny. Bardzo dużo
Grzesio jadł, bo strasznie był po tym szpitalu wychudzony. Odsuwałam od niego
śledzie, galaretkę z nóżek, tatara, a on wszystko wrzuca i jeszcze całego
sprite'a gazowanego dwa litry wtrąbił. On tak lubił gazowane, żeby mu się tak
dobrze odbiło. Po męsku, solidnie, od dołu. A jemu wolno było szklankę na dobę.
Kurde! Mówią mi, że bliski koniec, to jeszcze chłop ma se nie
pojeść.
Umarł sześć dni później.
***
Syn nie przyjechał na
pogrzeb ojca. Jeszcze ma ponad sześć lat do odsiedzenia. Matka nie chciała, żeby
szedł za trumną z obstawą i w kajdankach.
- Jeszcze mi taki wstyd w
Karczewie potrzebny - mówi Janina Janik. - A teraz będzie podawał siostrzeńca do
chrztu, też zaocznie, tylko muszę zaświadczenie wziąć z kościoła i z więzienia,
że praktykujący katolik. Żeby nie gadali, że ateista. 1
*****
W
Polsce żyje około 10 tysięcy osób z przeszczepionymi organami, w tym 500 osób po
transplantacji serca.
Rocznie w wypadkach drogowych ginie 8 tysięcy osób,
drugie tyle umiera na choroby mózgu. Gdyby tylko od połowy z nich udało się
pobrać narządy, można by uratować wszystkich ludzi czekających na przeszczepy. A
tak umiera co trzeci z nich - 1000 osób rocznie.