ŻYCIE WARSZAWY (2007-04-11 Autor: JANUSZ ZIERKIEWICZ)
Drugie życie po przeszczepie
autor: Janusz Zierkiewicz, mz, 2007-04-11, Ostatnia aktualizacja: 2007-04-11
Zamierzam opowiedzieć historię mojego podwojonego życia. Nie wiem – bo któż wie? – ile jeszcze lat przede mną, ale jestem przekonany, że te, które ostatnio przeżyłem, są czasem mi darowanym, są moim drugim życiem. Chcę opowiedzieć tę historię. Poczuwam się do spłaty długu wdzięczności wobec towarzyszy wędrówki, którą zgotował mi los. Nie mogę myśleć o sobie, nie myśląc o nich. O dawcach części ciała, szafarzach sztuki medycznej, ofiarodawcach przyjaźni, miłości i nadziei. O darczyńcach, bez których pozostałaby mi tylko rozpacz na zawsze złączona z cierpieniem.
(...) Byłem gotów. Po zakwalifikowaniu do przeszczepu pacjent musi być spakowany i – na wezwanie – w ciągu pięciu godzin przyjechać z domu do ośrodka, w którym będzie przeprowadzony zabieg. Jak żołnierz w okresie zarządzonej mobilizacji spałem z głową na karabinie.
(...) Zdawałem sobie sprawę, że zakwalifikowanie mnie w stanie zagrożenia życia, czyli ustawienie na trochę lepszej pozycji, też nie gwarantuje, że w ciągu roku mogę mieć przeszczep. A może nie będzie odpowiedniej wątroby? I czas oczekiwania może być bardzo długi. Mogę w tym czasie kopnąć w kalendarz. Byłem psychicznie nastawiony, że trzeba czekać pół roku, rok, a nawet dwa lata.
Trzymałem fason. Przygotowałem scenariusz wyjazdu, wyobraziłem sobie całą sekwencję skoordynowanych działań zespołu lekarzy: ekipa pobierająca wątrobę, ekipa usuwająca moją, zdefektowaną, i wszczepiająca nówkę. Przecież to proste, a potem rejs po Nilu i piramidy. Szybko jednak poważniałem i zaczynałem myśleć, jak wiele okoliczności trzeba poddać woli przeznaczenia. A wśród nich los innego człowieka, który musi umrzeć, abym ja mógł żyć. Nie było mi do śmiechu. Ktoś na pewno zapłacze. (...)
Wyrzucenie starej wątroby
Sygnał dotarł 2 lipca 2004 roku o północy. Jest dawca, jest wątroba, proszę przyjeżdżać do kliniki. To było dla mnie okrucieństwo. Zostałem wyrwany ze snu, zwykle każdy człowiek jest tym trochę podenerwowany, i zacząłem się wtedy od nowa bać. Tak po ludzku, po prostu, popłynęły mi łzy. (...)Przyjechałem na Banacha o piątej rano, przeszedłem rutynowe badania i czekałem. Czarno to wszystko widziałem, byłem w podłym nastroju, zagubiłem się. Najchętniej bym wtedy zrezygnował, gdyby tylko ktoś zechciał mnie zapytać. Mojego raka wprawiłbym w niemy zachwyt.
(...) Życie przyniosło zwrot akcji. O szesnastej profesor wszedł po raz ostatni i powiedział, że ma dla mnie dwie wiadomości – jedną dobrą, drugą złą. Dobra jest taka, że jadę do domu, a zła, że wątroba się nie nadaje.
(...) Czułem się wtedy najszczęśliwszym człowiekiem. Tak szybko, jak tylko mogłem, wciągnąłem na siebie ubranie, piorunem wylecieliśmy z sali. Chciałem jak najszybciej opuścić teren szpitala i gnać do Wrocławia. Miałem wtedy takie uczucie, jakbym wracał rzeczywiście nowo narodzony, naprawiony, i przekonanie, że nic mi nie jest i już nigdy nie będzie.
(...) Od nowa pogodziłem się z tym, że albo będę miał przeszczep za rok, za dwa, albo będę musiał podjąć decyzję o przejściu na rentę, albo będę musiał się wyłączyć z życia. Trudno, los mnie dotknął taką chorobą i muszę, jeśli zajdzie potrzeba, wyłączyć się z życia. Nie wiem, jak to wyjdzie, ale byłem zdecydowany zrezygnować z pracy, ograniczyć się do czekania w tym takim, powiedzmy, bezpiecznym stanie zawieszenia. A gdybym musiał czekać bardzo długo, pewnie nie wróciłbym do zawodu, pewnie po przeszczepieniu podjąłbym pracę jedynie w szkole, ale na pewno nie siedziałbym w kapciach w fotelu i czekał, aż coś tam znowu się zawali. Byłem przygotowany na różne rozwiązania. (...)
W ciągu tygodnia, tak się szczęśliwie złożyło, był drugi telefon. Tym razem o szesnastej. Zareagowałem, tak jak to sobie wcześniej układałem, spokojnie. Dojechaliśmy do Warszawy o dwudziestej drugiej. Scenariusz był już dobrze znany – szybkie, rutynowe badania, poszło gładko.
(...) Byłem przekonany, że dalej wszystko też pójdzie gładko. Zostałem uprzedzony, że wszystko zacznie się o czwartej nad ranem i może trwać 10 godzin. (...)
Nie mogłem zasnąć, od pół do dwunastej 8 lipca przewracałem się z boku na bok, ale jednocześnie byłem bardzo spokojny. Bez przyjmowania leków uspokajających cierpliwie czekałem. To, co należało przemyśleć, już wcześniej przetrawiłem kilka razy. Już się nie denerwowałem, już się nie bałem. Mimo świadomości, jak trudna mnie czeka operacja, jak wiele możliwych powikłań może się zdarzyć, leżałem z lekką głową, pewny, że będzie dobrze. (...) Wiedziałem na pewno, że wątroba będzie – zbadana i dobrana pod kątem mojej grupy krwi. Tym razem nie było wątpliwości, był za to wielki optymizm lekarzy i pielęgniarek. (...)
Nie pamiętam, która to była godzina, ale wstałem, bez pośpiechu ogoliłem się na całym ciele, pomalowałem się niby-jodyną w miejscach, gdzie będą cięcia. Pielęgniarka przyniosła operacyjną koszulkę. Uprościłem się, zdecydowanie. Spojrzałem w lustro. Widok – z należnym szacunkiem – nie był imponujący. Zgodnie z planem, wszystko zaczęło się o czwartej. Niewyspany, ale wesoły, zacząłem opowiadać dowcipy o blondynkach i lekarzach. Dostałem głupiego jasia i już nic więcej nie pamiętam. Z późniejszej opowieści pani doktor anestezjolog wiem, że cała ekipa była rozbawiona moim ciągłym dociekaniem, czy to jest ta sala, w której zostanę zoperowany od początku do końca. Czyżbym się bał, że pomylę drzwi albo „moja” wątroba trafi na inny blok operacyjny? No więc tak, tak, to była ta niewielka sala. Uspokojony, zapewne, poddałem się znieczuleniu ogólnemu.
(...) O szóstej przystąpiono do tak zwanej hepatektomii, czyli wyrzucenia starej wątroby. Gdybym wówczas mógł zabrać głos, pożegnałbym się z nią bez żalu. Tkwił w niej straszny guz pierwotny, a późniejsze wyniki histopatologiczne potwierdziły, że był to rak wątroby. Strach pomyśleć, co by było, gdybym nie zdecydował się na ten przeszczep.
(...) Nie było pewności, że nie ma przerzutów. Chirurdzy stwierdzili, że wszystko wyczyścili, po prostu wszystko zrobili, co można było zrobić, ale nie są absolutnie pewni, że nie pozostały jakieś mikroogniska nowotworowe. Leki immunosupresyjne, które mają zapobiec odrzuceniu przeszczepu, są też wskazane w wypadku wystąpienia przerzutów. Ale, odpukać, jest to kolejna tajemnica mojego organizmu. (...)
Zostałem składakiem
Z karty opisu operacji dowiedziałem się, jak się dokonała materializacja mojej nadziei. Jak się spełniał szczęśliwy los. Moja była wątroba skwitowana została jednym zdaniem: hepatektomię wykonał prof. Michałowicz z zespołem. Wielkie dzięki. Przeszczep wykonał prof. Nyckowski z zespołem. Do dzisiaj się zastanawiam, jak on to zrobił. Wielkie, zwaliste chłopisko z potężnymi łapami, palce takie, że trudno sobie wyobrazić, jak on to wszystko chwycił i utrzymał. Ze stałym wzruszeniem w nieskończoność mogę czytać: żyłę główną dolną zamknięto stycznie klemem Satyńskiego i nacięto podłużnie jej przednią ścianę. Podobne nacięcie wykonano na tylnej ścianie fragmentu żyły głównej dolnej przeszczepianego narządu. Przekroje górne i dolne uprzednio zaszyto. Żyły główne zespolono bok do boku szwem ciągłym Vascufi l 3/0. Płukanie – 2000 ml soli fizjologicznej, kontroli poziomu potasu nie wykonano z powodu awarii laboratorium. (...) Lekarze zbliżali się do finału, ja, jak mniemam, podążałem za nimi. Cztery dreny Redona wokół przeszczepionej wątroby po kontroli hemostazy. Szwy powłok. Opatrunek. Gotowe. (...)
Zostałem składakiem. Operacja skończyła się o 13.40, obudziłem się bardzo szybko i bezproblemowo. (...) Na oddziale intensywnej opieki medycznej spędziłem dwie doby. To były ciężkie, ale radosne chwile w moim nowym życiu. W pierwszej dobie miałem zaledwie zwilżane usta, jak każdy w takiej sytuacji marzyłem o butelce wody. W trzeciej dobie przeszedłem na własnych nogach do sali pooperacyjnej na oddziale chirurgii wątroby. Bez przerwy wykonywano kontrolne badania, w kilkugodzinnych odstępach pobierano krew. Siłą rzeczy, nie można być obojętnym na ich wyniki. Trochę się emocjonowałem, czekałem z umiarkowanym niepokojem.
Dostawałem dużo środków uspokajających, aby opanować majaki i nadpobudliwość. Przetrwałem to. Leki immunosupresyjne, które brałem, spowodowały podwyższenie poziomu cukru do tego stopnia, że przez parę miesięcy brałem insulinę. Na szczęście nie wystąpiły inne przykre objawy, nie miałem halucynacji, wahań temperatury. Spotkało to innego pacjenta, który zaraz po mnie miał przeszczep. Zachowywał się strasznie, krzyczał, był pobudzony. Początkowo nie rozumiałem, dlaczego jest taki, ale po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że to następstwo tych leków. (...)
A jak przeszczep zostanie odrzucony?
Mimo uciążliwej powtarzalności niektórych zabiegów miałem nieodparte wrażenie, że każdy dzień po przeszczepie przynosił coś nowego. (...) Musiałem się czuć już naprawdę dobrze, ponieważ zacząłem zauważać przejawy szpitalnej etykiety. Panie Zierkiewicz to, panie Zierkiewicz tamto. Takich jak ja taka forma kontaktu nokautuje. Jest pan pierwszy, całe życie jest pan szefem i menedżerem, który po prostu rządzi. Nie ma szans, żeby ktoś się panu przeciwstawił. A tutaj nagle jest pan nikim. A jeszcze salowa, z dobroci, mówi: panie Januszku. To nie jest próżność, przekonanie, że jest równy i równiejszy, nie o to chodzi. Chodzi o to, że jak leży kowal, to trzeba mu powiedzieć: mistrzu, po kowalsku, a jak leży profesor – to już inaczej, w inny sposób należy go podtrzymać na duchu.
(...) Później zaczyna się życie w solidarnej gromadzie chorych. Na sali są ludzie, którzy czekają na przeszczep, a więc chcą się wszystkiego dowiedzieć. Innym potrzebna jest pomoc, to znaczy wezwanie pielęgniarki, wyniesienie basenu czy kaczki, podanie leku, przysunięcie szafki. Po dziesięciu dniach ściągnięto mi szwy – uznałem to za następny sukces – przeprowadzono kontrolę gojenia ran. Na szczęście nie stwierdzono u mnie obecności ropy, żadnego zakażenia... Wszystko szło bardzo gładko. Następne dwa tygodnie, jak każdy pacjent po przeszczepie wykonywanym w Warszawie, spędziłem w klinice immunologii transplantacyjnej, gdzie mi dobierano, bardzo już precyzyjnie, leki immunosupresyjne. Przez cały czas byłem pod ścisłą obserwacją, wszystkie badania wielokrotnie powtarzano.
(...) W klinice immunologicznej przebywają obok siebie pacjenci tacy jak ja, bezpośrednio po przeszczepie, zmęczeni, ale usposobieni bojowo, i tacy, którzy po dwóch, trzech latach wracają, ponieważ nastąpiło odrzucenie. (...) Spuściłem z tonu, ponieważ stałem się ofiarą psychicznego katowania. Weterani byli mało oględni, a nawet raczej bezwzględni. Wie pan – mówili z wyższością popartą własnym doświadczeniem – będzie pan miał spokój przez miesiąc czy rok, a potem pana dopadnie; mnie trafiło po trzech latach.
(...) Adrenalina ruszyła wysoką falą. Byłem wściekły na takie ludzkie gadanie, na tę duszną atmosferę, która osaczała mnie ze wszystkich stron. Do pasji doprowadzały mnie złamane niewiarą spojrzenia, którymi pętano mi nogi, wiązano ręce i przetrącano kręgosłup. Nie po to tutaj trafiłem, żeby się zainfekować ciężką depresją, jakąś szpitalną zarazą, żeby po udanej transplantacji podciąć sobie żyły. (...) Cud boski, że wcześniej zapamiętałem uwagę wypowiedzianą w trakcie przygotowań do operacji, że przewlekłe odrzucenie przeszczepu w 90% przypadków nie oznacza śmierci. Lekarze tych ludzi ratują. Mimo to szampańskiego nastroju w sobie nie stwierdzałem. Spacerowałem alejkami przyszpitalnego parku, trochę podłamany uczyłem się na pamięć broszury dla rekonwalescentów. To wolno, tego nie wolno. To należy, tego nie należy. To robić, tego nie.
(...) Wracałem do domu. 4 sierpnia 2004 r. wyszedłem z kliniki ustawiony farmakologicznie i wyposażony w podstawową wiedzę na temat nowego, drugiego życia. Kiedy przyleciałem samolotem z Warszawy do Wrocławia, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Jak się cieszyć, jak się cieszyć z tego, że żyję, że jestem wyleczony, że jestem z moimi bliskimi, że jestem w swoim domu. Rozglądałem się dookoła, chłonąc na powrót kształty i zapachy domu. Mojego domu.