Inne kraje Unii Europejskiej dawno przegoniły Polskę w liczbie wykonywanych przeszczepień. Obecny kryzys jeszcze powiększy ten dystans, choć już ubiegły rok okazał się trudny dla polskiej transplantologii. Przedłużające się strajki lekarzy i pielęgniarek sprawiły, że w szpitalach nikt nie miał głowy do zajmowania się procedurą związaną z pobieraniem narządów. – I po raz pierwszy od 10 lat mieliśmy gorsze wskaźniki – mówią w Poltransplancie. – W 2005 r. przeszczep otrzymało 1400 biorców, w ubiegłym roku 1257. Liczba wszystkich pobrań od zmarłych dawców w 2006 r. spadła o 11 proc.
Najbliższe tygodnie zapowiadają się fatalnie. Prof. Paweł Kuna, dyrektor Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego im. Barlickiego w Łodzi: – W styczniu mieliśmy dwa przeszczepy nerek, jeden serca i jeden wątroby. Od lutego nie było żadnych ze względu na brak zgody na pobranie organów. Przed aferami odmawiało 60 proc. rodzin. Teraz wszystkie.
Brak zabiegów ma swoje implikacje: wydłuża się kolejka osób oczekujących na nową nerkę (czekają już 1184 osoby), serce (231) lub wątrobę (162; te liczby z tygodnia na tydzień są coraz większe), ale poszkodowane zaczynają być również szpitale, które tracą pieniądze, jakie mogłyby otrzymać z Ministerstwa Zdrowia za wykonane operacje (transplantologia finansowana jest z budżetu ministerstwa, a nie przez NFZ). A są to całkiem niemałe kwoty: za przeszczep nerki resort płaci w tym roku 35 tys. zł, serca – 90 tys., wątroby – 170 tys. Dyrektor Kuna, jak wielu innych szefów dużych szpitali, musi mimo to utrzymywać w gotowości dwa zespoły chirurgów, którzy w każdej chwili – gdy nadejdzie sygnał o narządach do pobrania – staną przy stole operacyjnym. Skąd ma brać na to pieniądze?
Skoro Ministerstwo Zdrowia nie ma za co płacić ośrodkom transplantacyjnym, bo są bezczynne, może kogoś ucieszą takie oszczędności? W pierwszym kwartale tego roku przeszczepiono w kraju 162 nerki i 14 serc – to odpowiednio o 58 i 9 mniej niż w identycznym okresie ubiegłego roku (przypomnijmy: najgorszym w ostatniej dekadzie). Pod adresem ministra padło ostatnio mnóstwo zarzutów, że milcząco toleruje poczynania kolegów z rządu, którzy dyskredytują polską transplantologię (choć przecież prof. Zbigniew Religa sam należy do elitarnego grona jej twórców). Ale ostrożne podejście ministra, który nie odciął się jednoznacznie od absurdalnych oskarżeń wysuwanych pod adresem lekarzy, wytłumaczyć łatwo: nie chce stracić stanowiska w rządzie, ponieważ ma ambicję zrealizować jeszcze w tym roku swe sztandarowe pomysły – sieć szpitali i koszyk świadczeń. Może się obawiać, że nie dostanie na nie zgody, jeśli wejdzie w konflikt z pupilem premiera i swoim imiennikiem, szefem prokuratury. A ten trzyma ministra zdrowia w szachu i zdaje się mówić: na temat postępowania pańskich kolegów wiem więcej niż pan; proszę się w moje śledztwa nie mieszać.
Niedawno natomiast prof. Religa zganił lekarzy za uchylanie się od orzekania śmierci mózgowej i pobierania narządów. To wasz moralny obowiązek – przypomniał podniesionym głosem. Ale nie przysporzyło mu to popularności. – Chciałbym dopatrzyć się w tym stwierdzeniu czegoś dobrego, mimo że było tak szorstkie – tłumaczy pojednawczo prof. Wojciech Rowiński. – Bo jest to faktycznie moralna powinność lekarza, aby zwrócić uwagę, że jak ktoś umarł, to inny człowiek może żyć.
Według proszącego o niepodawanie swoich personaliów anestezjologa, który nieraz komisyjnie orzekał śmierć mózgu (robi to zawsze wspólnie trzech lekarzy: anestezjolog, neurolog lub neurochirurg oraz inny specjalista), ostatnie afery spłoszyły kolegów, czemu trudno się dziwić. – Jeśli nasze zajęcie ma być traktowane jako chęć łatwego zarobku, a nas nazywa się łowcami narządów, łowcami dawców i wreszcie skoro możemy być posądzeni o zabójstwo – kto będzie dobrowolnie ściągać prokuratora na swoją głowę? Nie wierzę, by pan Religa tego nie rozumiał. On po prostu nie jest już po naszej stronie.