Nowiny

NOWINY (2008-04-25 Autor: SŁAWOMIR OSKARBSKI)

Z cudzą nerką pobiegł po wicemistrzostwo świata

Nauczycielowi z Dębicy ciężka choroba zniszczyła kawał życia. Nie poddał się i teraz święci tryumfy.

Piotr Hołubowski wie tylko, że ta kobieta miała 43 lata. Zginęła w wypadku samochodowym. On, dzięki jej nerce, wrócił do prawie normalnego życia i osiągnął swój największy sukces sportowy. Został wicemistrzem świata w biegu narciarskim na trzy kilometry.

Rovaniemi, fińskie miasto położone tuż przy kole podbiegunowym. Siedziba Świętego Mikołaja. To tu niedawno zjechało się z całego świata kilkaset osób po transplantacji, by rywalizować w igrzyskach zimowych. Z

 Piotr Hołubowski: - Biegłem i wiedziałem, że medal jest blisko. Do złota zabrakło mi minuty. (Fot. Sławomir Oskarbski)
Piotr Hołubowski: - Biegłem i wiedziałem, że medal jest blisko. Do złota zabrakło mi minuty. (Fot. Sławomir Oskarbski)
reprezentacją Polski przyjechał m.in. Piotr Hołubowski, nauczyciel wychowania fizycznego w Szkole Podstawowej nr 11 w Dębicy. Nie spodziewał się, że wróci z medalem.
W biegu na trzy kilometry do zwycięzcy z Austrii zabrakło mu ponad minutę.

- Gdyby w Polsce była zima z prawdziwego zdarzenia, to przygotowałbym się lepiej i powalczyłbym o zwycięstwo. Ale jestem bardzo szczęśliwy. W życiu dużo przeszedłem i ten medal sprawił mi ogromną satysfakcję - cieszy się Hołubowski.

 

Narty moja miłość

Sport kochał od dziecka. Najbardziej kręciły go narty. W Ustrzykach Dolnych, gdzie się urodził, skończył szkołę narciarską, uczęszczał do liceum sportowego. Studia oczywiście na AWF-ie. Uprawiania wyczynowego sportu jednak nie zaryzykował, bo w narciarstwie trudno o sponsorów, a z czegoś trzeba żyć. Został nauczycielem wychowania fizycznego, najpierw w swoich Bieszczadach, potem w Dębicy, gdzie osiadł na stałe.

Jego życie wciąż kręciło się wokół tego, co lubi. Praca związana była ze sportem, a po lekcjach w szkole biegał, jeździł rowerem, pływał. W zimie szusował na nartach. Nie miał nigdy kłopotów ze zdrowiem. Do czasu.

Angina wykończyła moje nerki

Koszmar zaczął się od zwykłej niedoleczonej anginy. Nastąpiły powikłania.

- Nic mnie nie bolało. Gdy jednak pewnego dnia zobaczyłem obrzęki pod oczami i spuchnięte nogi, zrozumiałem, że coś jest nie tak - wspomina Hołubowski.

Od lekarza usłyszał porażającą diagnozę: przewlekłe zapalenie kłębuszków nerkowych. Dla Piotra oznaczało to gwałtowne zmiany w trybie życia, zwłaszcza konieczność poddawania się dializom.

- To był wstrząs. Ta choroba spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Co innego, gdybym wcześniej miewał jakieś problemy ze zdrowiem. Może byłbym przyzwyczajony i wiadomość, że nerki przestały funkcjonować, może nie byłaby dla mnie aż tak wielkim szokiem - mówi Hołubowski.

Oświadczenie pomaga lekarzom

Gdy ktoś umiera, lekarze nie muszą pytać o zgodę na pobranie narządów. Jednak specjaliści wolą uzgodnić to z rodziną, bo nie chcą być podejrzewani o nieczyste intencje. Przyznają, że taką rozmowę ułatwiają im tzw. oświadczenia woli oddania narządów do przeszczepu. Na naszych łamach propagowaliśmy akcję "Nie zabieraj organów do nieba”.

Każdy przeszczep narządu ma swoje źródło w decyzji o wielkiej wartości etycznej: decyzja, aby bezinteresownie ofiarować część własnego ciała z myśłą o zdrowiu i dobru drugiego człowieka. Na tym właśnie polega szlachetność tego czynu, który jest autentycznym aktem miłości". Jan Paweł II.
 

 

Szklanka wody na dobę

Minęło pięć miesięcy od postawienia diagnozy. Hołubowski w 1995 roku po raz pierwszy odwiedził stację dializ. Potem spotkania ze sztuczną nerką stały się codziennością. Do aparatury był podpinany trzy razy w tygodniu. Każda wizyta trwała cztery godziny. Z pracy w szkole musiał zrezygnować. Ale nie była to jedyna zmiana.

- Nie miałem wyjścia, odsunąłem na bok to, co najbardziej lubiłem. O sporcie musiałem zapomnieć. Zacząłem zwracać uwagę na to, co jem i w jakich ilościach - tłumaczy Hołubowski.

Niebezpieczne dla niego były owoce. Nie wolno było dużo jeść ani pić. Na dobę mógł sobie pozwolić zaledwie na szklankę, góra dwie, napoju. Chociaż wciąż jadł większość tego, co lubi, to jednak w dużo mniejszych ilościach. Przytłumiony tymi ograniczeniami czekał na przeszczep nerki. Trwało to cztery lata. Pierwsza nadzieja pojawiła się w grudniu 1999 r. Wtedy był jednak tylko rezerwowym. Na nowy organ mógł liczyć jedynie w przypadku, gdyby któraś z dwóch innych wytypowanych osób nie mogła poddać się operacji. Pewniakom jednak nerki przeszczepiono, a Hołubowski czekał jeszcze kwartał na swoją kolej.

 (FOT. ARCHIWUM)
(FOT. ARCHIWUM)


Lekarze zawalili robotę

W Krakowie przeszczepiono mu nerkę 43-letniej kobiety. Nie miała szczęścia, nie przeżyła wypadku samochodowego. Jej śmierć dla Hołubowskiego oznaczał początek nowego życia. Koniec z dializami, powrót do pracy. Zanim jednak mocno stanął na nogi, przeszedł poważny kryzys po operacji.

- Co dużo mówić, krakowscy lekarze nie wykonali dobrze swojej roboty. Pojawiły się komplikacje, nerka nie była połączona z resztą organizmu tak jak należy. Musiałem przejść jeszcze dwie operacje, żeby to naprawić. Trafiłem do Warszawy. Tam na prostą wyprowadził mnie docent Andrzej Chmura - przypomina sobie narciarski wicemistrz świata.

Po przeszczepie spędził w szpitalach pięć miesięcy. Gdyby wszystko było dobrze, to już w dwa tygodnie po operacji byłby w domu. Tak jak córka Przemysława Salety.

Przyzwyczaił się do nerki

Kim była dawczyni? Jak wyglądała? Skąd pochodziła? Kim jest jej rodzina i jak teraz żyje? - takie i podobne pytania bombardowały po przeszczepie umysł Piotra. Dużo myślał o tym, że nosi w sobie obcy organ. Kawałek innej osoby, której nawet nie zna, bo poza płcią i wiekiem dawcy, biorcy nie przekazuje się żadnych informacji. Z czasem Hołubowski przyzwyczajał się, że żyje z cudzą nerką. Nie znaczy to, że wygasła jego wdzięczność dla dawczyni i jej rodziny.

- Chciałbym bardzo podziękować rodzinie, że zdecydowała się pomóc obcej osobie, ale nie mogę tego zrobić. Czuję dla tych ludzi niewyobrażalną wdzięczność, chociaż ich nie znam - wyznaje Hołubowski.

Zaczął od lekkiej atletyki

Pierwszy rok po transplantacji to życie na zwolnionych obrotach. Minimum wysiłku, uważanie na to, żeby nie złapać nawet drobnej infekcji, częste wizyty u lekarzy i obserwowanie, czy przeszczep się przyjmie. Minęło bodaj dwa lata, zanim Hołubowski wrócił do pracy. Powoli wracał też do uprawiania sportu. Nie forsował się zbytnio. Co drugi dzień biegał albo jeździł na rowerze. Poświęcał na to około 40 minut. Poza tym, prowadząc zajęcia z dziećmi też trochę musiał się ruszać. Przecież jest nauczycielem wuefu.

Na pierwsze zawody po transplantacji pojechał w 2006 r. do Kielc. Były to lekkoatletyczne mistrzostwa Polski osób po przeszczepie. Wspomnienia z tamtej imprezy już nieco się zatarły. Hołubowski przypomina sobie, że skakał wzwyż i w dal oraz pobiegł na 100 m. Rok temu pojechał do Ustrzyk na I Mistrzostwa Polski dla Osób po Transplantacji w narciarstwie biegowym i alpejskim. Zdobył złoty medal. W tym roku został natomiast wicemistrzem Polski w slalomie gigancie.

- Tym razem nie biegałem, bo zachorowałem i nie chciałem ryzykować dużego wysiłku - tłumaczy.

Święty Mikołaj to zdzierca

Kilka tygodni później w Rovaniemi osiągnął swój życiowy sukces. I to pomimo tego, że trenował biegając po trawie wokół stadionu w Dębicy zamiast po śniegu.

- Zima nie dopisała, więc chociaż kondycyjnie próbowałem się dobrze przygotować - mówi Hołubowski. Udało się. W biegu został wicemistrzem świata. W biatlonie długo prowadził, ale podczas drugiego strzelania zaliczył cztery pudła i szansa na medal przepadła. W slalomie gigancie natomiast był szósty po pierwszym przejeździe. W drugim chciał być szybszy. Zaryzykował, pojechał agresywniej, ale lokaty nie poprawił - wypadł z trasy.

Wizytę w Finlandii wspomina bardzo sympatycznie. Tym bardziej, że spotkał się tam ze Świętym Mikołajem. Brodacz w czerwonym płaszczu nie jest jednak tak szczodry, jak się wszystkim wydaje. Wręcz przeciwnie.

- Chętnie pozował do zdjęcia, ale kazał sobie za to płacić 30 euro - śmieje się Hołubowski.


Sławomir Oskarbski