Wybiegałem córce życie
Wątroba odrasta człowiekowi jak u Prometeusza. Ale to wcale nie tłumaczy, dlaczego Józef Brandenburg pięć lat po zabiegu został mistrzem Europy w bieganiu
Józef, listonosz z Poznania, lat 55, nie czeka na igrzyska olimpijskie
w Pekinie. Tuż przed nimi ma ważny start - lekkoatletyczne mistrzostwa
Europy weteranów w Lublanie. Broni tytułu mistrza Europy na 3 tys.
metrów z przeszkodami w kategorii M50.
Józek
Józek rodzi się w 1955 r. w Namysłowie pod Opolem. Ojciec, żołnierz zawodowy, trenuje w jednostce piłkarzy. Zabiera go na mecze Śląska Wrocław.
Przenoszą się do Wałbrzycha. 12-letni Józek wygrywa wojewódzką edycję Biegów Narodowych i trafia do klubu Górnik Wałbrzych. Zaczyna trenować.
Koledzy po podstawówce idą do szkół górniczych. Ale znajomi z klubu namawiają go na lepszy zawód: krawca. Nieźle już zarabiają, bo co to za problem kupić w sklepie dżins i skroić spodnie, o jakich w peerelowskich sklepach nie ma co marzyć?
Józek idzie do zawodówki krawieckiej, potem do technikum. I trenuje. W
1975 r. jedzie na obóz sportowy do Szczecinka. Poznaje Jagodę,
siatkarkę z technikum ceramicznego w Nowej Rudzie. Spacerują po
deptaku, siadają obok siebie przy ognisku. Zostają razem na drugi
turnus i wtedy zaczynają już spacerować, trzymając się za rękę.
- Dawniej sprawy toczyły się wolniej niż teraz - wspomina Jagoda Brandenburg.
Na razie wracają do domów, na stole Józek zastaje kartkę od rodziców:
"Wyjechaliśmy do Poznania". Wiadomo, służba. Józek przez rok zostaje
jeszcze w Wałbrzychu, pracuje w zakładach odzieżowych, startuje w
Górniku i biega po Górach Stołowych, Sowich, Bystrzyckich.
Idzie do wojska. Trenerzy ze Śląska Wrocław pamiętają, że jako chłopak nieraz wygrywał przełaje. Wojsko odsłuży w biegu.
Na przepustkach przyjeżdża do Jagody, przywozi jej czekoladę z
orzechami. Chociaż to w PRL-u rarytas, sportowcy ze Śląska Wrocław
dostają słodycze zamiast odżywek. Koronny dystans Józka to 3 tys. m z
przeszkodami, ma rekord 8 minut 40 sekund.
Po dwóch latach kompania sportowa ma sprawdzian. Kto przebiegnie 10 km
poniżej 30 minut - zostanie żołnierzem zawodowym i będzie mógł dalej
trenować. Józek biegnie najlepiej, jak potrafi, bije rekord życiowy: 30
minut 50 sekund. O minutę za słabo.
Wojsko składa mu propozycję: praca instruktora sportu w jednostce w Żaganiu.
- Bałem się, że ugrzęznę w tych lasach - wspomina Józef. Wraca do cywila. Nie wie, co zrobić w życiu.
Bieganie
W 1970 r. odbył się pierwszy maraton w Nowym Jorku. Ukończyło go tylko
55 zawodników, biegali po alejkach Central Parku, bo nikomu nie
przyszło do głowy, aby zamykać ulice dla samochodów i puszczać
biegaczy. To początek ery biegów ulicznych, w których mogą startować
wszyscy, nie tylko zawodowcy.
W 1979 r. w Warszawie odbywa się I Maraton Pokoju. Ponad dwa tysiące
zawodników, wśród nich Józef Brandenburg, krawiec z Poznania. Na
starcie spotykają się z kolegami z wojska, biegną grupą, docierają do
mety z bardzo przyzwoitym jak na amatorów czasem, poniżej trzech godzin.
Na mecie czeka Jagoda. Latem 1980 r. biorą ślub. Józef z musu wypija
rytualny kieliszek wódki, a wszyscy się dziwią: jak to, zdrowy facet i
nie pije? Aha, sportowiec.
Rok później Brandenburgom rodzi się Michał, a dwa lata po ślubie - Marta. Oboje silni i zdrowi.
Mieszkają w Poznaniu, cztery rodziny w czterech pokojach. Jagoda
pracuje na poczcie, Józek zostaje listonoszem. W swoim rejonie robi po
10 kilometrów dziennie na nogach. A po pracy biega - średnio 15 km
dziennie. Najchętniej na Komorniki, tam takie piękne sady owocowe.
Marta
Od dziecka garnie się do sportu. W szkole gra we wszystko, po lekcjach trenuje piłkę ręczną. Chciałaby grać w ataku, bo energia ją rozpiera, ale trener stawia ją na bramce. Jak ma trening, to brat ćwiczy na pływalni, a ojciec biega dookoła boiska. Mieszkają w domku pod Poznaniem.
Dorasta, zaczyna się malować. Może zatuszować ciemne cienie, które zawsze miała pod oczami.
W maju 2001 r. szykuje się do matury, egzaminy pisemne już zdała, przed nią ustne.
- Co ty masz takie żółte oczy? - pyta mama przy obiedzie. Następnego dnia lekarz stwierdza żółtaczkę, Marta trafia do szpitala zakaźnego w Poznaniu. Badają, a tu nic, ani śladu żółtaczki. Może brała narkotyki? Też nie.
Wyniki dobre, tyle że Marta coraz bardziej senna. Rodzice chcą ją zabrać do domu, ale lekarze stwierdzają, że może to żółtaczka wszczepienna, bo Marta ma przekłute uszy. I dają jej piekielnie silny lek na żółtaczkę.
To ten lek całkiem rozwala Marcie chorą wątrobę. Zapada w śpiączkę wątrobową, ma "ostrą niewydolność wątroby o nieustalonej przyczynie".
- To już jest koniec. Posłaliśmy po księdza - mówi lekarz, kiedy rano rodzice przychodzą odwiedzić córkę.
Józefa i Jagodę zamurowało. Nie wierzą. I dobrze. Lekarze załatwiają transport lotniczy do Warszawy, bo tu jest jedyny w Polsce aparat, który może czasowo przejąć funkcje wątroby. Rano dojeżdżają rodzice. Widzą, że Marta ich poznaje, uspokaja się, kiedy biorą ją za rękę. Lekarze się dziwią, że oddycha sama. I zaczynają mówić o przeszczepach. Że można pobrać fragment wątroby od żywego dawcy. Na przykład rodzica.