Dlaczego warto zostać dawcą?
Z docentem Andrzejem Chmurą, transplantologiem, rozmawiamy o tym, dlaczego warto żyć po śmierci.
To jest naturalne, że jeśli dzieje się coś złego z dzieckiem i rodzic może pomóc, bez wahania oddaje narząd do przeszczepu. Natomiast brakuje dawców rodzinnych. Dlaczego?
- Jeśli chodzi o dawstwo rodzinne, rodzic dziecku, jesteśmy mniej więcej na tym samym poziomie, co reszta świata. Około 30 procent nerek przeszczepianych dzieciom pochodzi od dawców żywych. To praktycznie
* U nas ludzie nie występują z taką inicjatywą.
- Chyba nie czują się bezpieczni. Wokół transplantologii w ubiegłym roku było bardzo dużo złych przekazów. Nawet ówczesny minister zdrowia, który sam był transplantologiem, nie zadbał o to, żeby to wszystko zostało wyjaśnione i zdementowane, czym sobie zasłużył na bardzo dużą dezaprobatę środowiska transplantacyjnego. Nie ujmując zasług profesora Religi jako kardiochirurga i transplantologa, to nie popisał się jako przedstawiciel rządu.
Dr hab. nauk medycznych Andrzej Chmura, jest kierownikiem Katedry i Kliniki Chirurgii Ogólnej i Transplantacyjnej w Instytucie Transplantologii w Warszawie, konsultantem wojewódzkim ds. transplantologii na Mazowszu, inicjatorem i współzałożycielem Polskiego Stowarzyszenia Sportu po Transplantacji, lekarzem i team-menedżerem polskich sportowców po transplantacji. |
* Brak informacji, dezinformacja goniąca za sensacją to jedno, ale często też sami lekarze nie chcą wychodzić przed szereg, nie chcą prowadzić trudnych dla obydwu stron rozmów.
- Niestety tak. Mimo że jest obligatoryjna ustawa o przeszczepianiu komórek narządów i tkanek, która zobowiązuje lekarzy będących w oddziałach intensywnej opieki, neurologii, neurochirurgii, które są predestynowane do rozpoznawania dawców, ci potencjalni dawcy nie są rozpoznawani. W niektórych przypadkach jest to niechęć, w niektórych brak przekonania, świadomości. Co ciekawe, profesor Wojciech Rowiński (konsultant krajowy ds. transplantologii - przyp. red.) robił wśród lekarzy ankiety, z których wynika, że w rozmowie teoretycznej większość z nich deklaruje oddanie narządów po swojej śmierci i jest za upowszechnianiem tej idei, natomiast w praktyce to się jeszcze nie przekłada. To jest główny powód, nie tylko odmowy rodzin, ale przede wszystkim nierozpoznawanie potencjalnych dawców, niezgłaszanie ich.
* Bo tak jest łatwiej?
- Nie tylko dlatego. Sytuacja w służbie zdrowia jest zła, ludzie są przepracowani, nisko opłacani. W takiej atmosferze trudno jest budować jakąś ideę. Ja jestem z czasów, kiedy polska transplantologia opierała się tylko o entuzjastów, my pracowaliśmy po godzinach, jeździliśmy własnymi samochodami do pobrań, pracowaliśmy za darmo aż do późnych lat 80., potem wyceny były symboliczne, za procedurę dostawało się 20 zł. Dopiero w późnych latach 90. nadano temu wymiar formalnoprawny, który honoruje ludzi wykonujących pewną pracę. Dla mnie ta idea jest święta, ja wiele rzeczy robię za darmo, ale oczywiście podstawa jakiejś działalności nie może być oparta na entuzjastach, bo to jest dobre na jednorazową akcję, a nie na system. To już się skończyło. Nie trzeba daleko szukać, wystarczy popatrzeć, jak funkcjonuje transplantologia w Hiszpanii, będącej, do niedawna, podobnie jak Polska, na samym końcu Europy, jeśli chodzi o dawstwo i przeszczepianie.
* Jak oni to zrobili?
- Rząd w tamtym kraju postawił sobie jako jeden z celów rozwój transplantologii. Łoży pieniądze na szkolenia, na to, żeby w każdym szpitalu był odpowiedzialny koordynator do spraw rozpoznawania potencjalnych dawców, ludzie dostają za to pieniądze i to działa jako jeden z elementów aktywności lekarskiej. Są tam także konsultanci w sprawach organizacyjnych. I oto teraz Hiszpanie szkolą Amerykanów. Oni prawie nie mają dawstwa rodzinnego, bo mają bardzo dobrze rozwinięte dawstwo ze zwłok i zaspokajają swoje potrzeby w 100 procentach.
* Czyli jeden element to usprawnić system, a drugi to edukacja społeczeństwa?
- Koniecznie. Żeby ludzie mówili o tym, tak jak mówi się o wszystkich innych sprawach, żeby to było tematem w domu, tak jak rozmawia się o przekazywaniu majątku. Taki sam kształt trzeba nadać transplantologii. Musi być stały dopływ informacji w prasie, telewizji, szkołach. Mamy już na Mazowszu program edukacyjny, część moich kolegów prowadzi lekcje w szkołach i mówi o transplantacji. Odwiedziłem wszystkie szpitale na Mazowszu, rozmawiałem z ordynatorami neurologii, neurochirurgii, oddziałów intensywnej terapii, żeby przekonać ich do idei transplantacji, rozmawiałem też ze wszystkimi biskupami diecezji mazowieckiej, żeby przez księży, kapelanów szpitalnych, katechetów, wikarych, proboszczów dotrzeć do wiernych i w sposób bezpośredni, przyjacielski, z autorytetu księdza, który jest między ludźmi, wytłumaczyć, że taką świadomą decyzją mogą uratować życie komuś innemu. Takie działania edukacyjne prowadził mój nauczyciel, profesor Rowiński, i ja też uważam, że naszą rolą, jako lekarzy transplantologów, jest również edukacja. I dlatego chętnie biorę udział w spotkaniach z młodzieżą, pokazuję im prawdziwe rzeczy, żeby zdecydowanie uciąć mity na temat transplantologii.
* Kiedy pan rozmawiał ze swoimi dziećmi o tym, co w przypadku śmierci ma się stać z pana ciałem?
- Bardzo wcześnie. Ja mam kartę dawcy z czasów, kiedy jeszcze nie było polskiej wersji takich kart, przywiozłem ją sobie z Anglii w 1983 roku, noszę przy sobie w portfelu. W mojej rodzinie wszyscy są tego samego zdania, wszyscy jesteśmy zdecydowani, żeby samemu być dawcą. Jest dużo łatwiej, jak się to przedyskutuje wcześniej. W momencie, kiedy jest się w strasznym stresie, gdy ktoś ginie, łatwiej jest realizować wcześniej podjęte ustalenia. Tak jak się spisuje ostatnią wolę, majątek dzielimy tak, a majątkiem w postaci ciała i organów tak dysponujemy.
* Czego pan, entuzjasta transplantologii, nie lubi w swojej pracy?
- Najbardziej w każdej pracy nie lubi się porażek. W naszej pracy porażki są tym boleśniejsze, że wiążą się z czyjąś śmiercią, kiedy nasza pomoc jest spóźniona. Dotyczy to zwłaszcza przeszczepu wątroby, gdzie sytuacja jest inna niż w przeszczepie nerki, bo jeśli chory nie dostanie jej w odpowiednim czasie, umiera. I zdarza się, że mimo iż dostaje wątrobę, wielonarządowa niewydolność, w którą wpada wcześniej, nie daje się już opanować. Zawsze głęboko odczuwamy to jako swoją porażkę. Musimy w jakiś sposób nie tyle przyzwyczaić się do tego, że ludzie umierają, co być odpornymi na to, bo inaczej nasza praca byłaby niemożliwa. Ale nie znaczy to, że my tego nie przeżywamy. Każda taka śmierć, od sfery emocjonalnej, zawodowej, jest porażką i to najtrudniej nam jest przyjąć. Tym bardziej że w wielu przypadkach ci ludzie, z którymi mamy do czynienia, są z nami od wielu lat. Często są to ludzie, którym zakładamy przetoki tętniczo-żylne, których kwalifikujemy do przeszczepu wątroby, chorzy, którzy tracą narządy i są ponownie przeszczepiani. Odejście każdego takiego człowieka jest jak odejście kogoś bliskiego, z rodziny. W naszym świecie transplantologów więzy z chorymi, z którymi mamy do czynienia, są dużo silniejsze niż z tymi chorymi, którzy przychodzą normalnie do lekarza i znikają po jednym razie. Tych pacjentów się po prostu prowadzi, oni są zawsze koło nas.
* Torakochirurdzy i kardiochirurdzy mówią, że to zachwycający moment, kiedy krew dopływa do nieruchomego serca i narząd ożywa. Co jest takim momentem w pana pracy, co decyduje, że warto robić to, co się robi?
- Oczywiście to są najbardziej spektakularne chwile, kiedy narząd ożywa. Radzę każdemu, żeby zobaczył coś takiego, bo wtedy dużo łatwiej zrozumieć, po co to wszystko. Wtedy łatwiej też jest zrozumieć ten nieprzyjemny moment, jaki wiąże się z pobraniem narządu, gdy człowiek zostaje pozbawiony organów, co rodzinom zmarłych dawców kojarzy się z okaleczeniem. Dla mnie najpiękniejszą chwilą jest ta, gdy chory z ciężką niewydolnością wątroby, praktycznie umierający, nagle, w trzeciej dobie po przeszczepieniu dobrego narządu, siedzi na łóżku i pyta, co może zjeść i kiedy wyjdzie do domu. To jest właśnie najpiękniejsze. Takie chwile zdarzają się na szczęście częściej niż porażki. I nadal niezmiennie zachwycają.
Iza Bednarz